2012-02-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Historia pewnego medalu. (czytano: 750 razy)
11 września to data, która utkwiła w mojej pamięci na długo. Zdecydowanie nie mam na myśli tragedi z 2001 w NYC, ale raczej swoją własną. Dnia 11 wrzesnia 2011 roku odbył się 29 Wrocław Maraton. W upalny dzień, staneło na lini startu blisko 3 tysiące ludzi.
Każdy z nas miał jeden cel, ukończyć ten bieg z jak najlepszym wynikiem. Na taki moment czekałem długo, to własnie dzisiaj dostane nagrode za ostatnie kilka miesięcy przygotowań.
Niemal każdego dnia wstawałem rano aby wykonac swe biegowe zadanie, zadanie, które ma mnie przyblizyc do triumfu na mecie. Każdy ranek był dla mnie małą bitwą, którą chciałem wygrać. Walczyłem dzielnie licząc kilometry i kontrolując swój organizm a w tym czasie mój tata prowadził swoją bitwe. Była to nierówna bitwa o życie, bitwa o każdy dzień, bitwa o każdy utracowy kilogram. Nie mam tu na myśli cudownej diety, lecz walke z rakiem żołądka, który pomału wkradał sie w każdą część ciała taty, powodując ogromne zniszczenia. Całe lato ja rosłem w siłe a tata był coraz słabszy, ja biegałem coraz szybciej a on miał coraz wieksze problemy z poruszaniem. Tego ubiegłego lata jeszcze nie zdawałem sobie sprawy jaki będzie wynik naszych małych bitew, łączyło nas jedno, była to nadzieja. Dla mnie wydawała sie tak realna, że nawet nie brałem pod uwagę przegranej, jednak w przypadku taty nie było to takie oczywiste.
Jak ja bardzo chciałem ukończyc ten maraton w czasie poniżej 3 godzin. Wszystkie wyniki wskazywały na to, że jest to osiągalne. Nogi jak i każda część mojego ciała pracowały jak w precyzyjnym mechaniźmie, równo, rytmicznie i bez zgrzytów. Do osiągnięcia celu nie trzeba nic więcej, pozostało tylko stanąc na mecie i zrobic to co sobie zaplanowałem.
Dzień przed maratonem dostałem kataru, pojawił sie lekki stan podgorączkowy i co najgorsze, zapowiadali upał na niedziele. Jednak ciągle pozostała mi nadzieja, że osiągne to co chce.
We wrześniu tata miał już bardzo poważne problemy z przyjmowaniem posiłków, każdy łyk był dla niego koszmarem, był walką o życie które uciekało z niego szybciej niz ja potrafiłem biegać. W dniu startu ze mną równiez nie było najlepiej, byłem słaby i zniechęcony, katar dawał sie we znaki a każdy łyk wody piekł w gardlo jak najczystszy rosyjski spirytus. Jednak byłem ciągle twardy, chociaz już nie taki pewny siebie jak przez te ostatnie tygodnie. Była ze mną żona, ona zawsze towarzyszy mi w dniu startu, jest moim zapleczem technicznym oraz najgłośniejszym kibicem. To do niej kieruje swoje pierwsze obolałe kroki po przekroczeniu lini mety. Nie chwaliłem sie jej, że czuje sie
kiepsko, chociaz widziała dzien wcześniej narastająca góre chusteczek.
Po odebraniu pakietu startowego zostało nam troche czasu do samego startu. Wróciliśmy do samochodu, który posłużył nam przez chwile jako nasza oaza spokoju i błogiego odpoczynku przed ostatnią bitwą. Wlewałem w siebie odżywki, krzywiąc sie jak po wspomnianym rosyjskim trunku. Wkońcu zapadła decyzja, koniec tego, nastał czas aby sie zbierać, najpierw na rozgrzewke a potem juz na samą linie startu.
Poczułem motylki w brzuchu w chwili jak przypinałem numer startowy, lubie ten moment chyba na równi z przekraczaniem lini mety. Potem wszystko toczyło sie juz samoistnie, nie był to mój pierwszy maraton, więc wiedziałem co i kiedy zrobić. Jak sie rozgrzać, aby sie nie zmęczyć, gdzie sie ustawić na lini startu aby nie przeszkadzały mi tłumy.
Nie zapomniałem nawet o tradycyjnym buziaku od żony. Umówiliśmy sie za trzy godziny na mecie, miejsce nie miało znaczenia bo i tak wiem że usłysze jej głos nawet przy tych ryczących głośnikach i krzyczącym tłumie.
Kilka dni przed startem dostałem cenną wskazówkę od mojego mentora biegowego, aby w chwili kiedy stwierdze, że nie dam rady osiągnąć celu, zejść z trasy. Nie jako przegrany, ale jako rozsądny i dojrzały biegacz. Słyszałem jak to do mnie mówi, jednak nie do końca słuchałem. Mądrość tych słów poczułem dopiero po przebiegnięciu około 10 kilometrów, wtedy już zacząłem sobie zdawać sprawe z tego, że ten cholerny maraton może być nie dla mnie. Przeprowadziłem kilka poważnych rozmów z samym sobą i coraz bardziej przekonywałem sie w tym, że chyba jednak zdrowy rozsądek może być lepszy niż chore ambicje. Wysoka temperatura, szalejące tętno oraz coraz to sztywniejsze nogi wygrywały z moim ustalonym równym tempem. Zaczynała się powolna klęska, najpierw jakies 5 sekund na kilometr a później juz nawet doszło do pół minuty. Na dwudziestym kilometrze szanowny pan maraton wrocławski kazał mi zejść z trasy, wspólnie z moim mentorem podkładali mi kłody pod nogi krzycząc na całe gardło abym był rozsądny. Podpowiadali mi nawet, że za miesiąc jest Poznań i tam moge doznać rozkoszy zwycięstwa, ale dzisiaj to nie jest mój dzień. Co zrobić, co zrobić, zejść czy jednak powalczyć, juz nie z czasem ale o jakiąś ciekawą lokate. W okolicach 21 kilometra spóściłem głowe i zwolniłem niemal do marszu, była to ta chwila w której czułem się przegranym. Jeszcze była szansa, bo czas na półmetku miałem nie najgorszy, to tylko minute straty ale wiedziałem, że druga połowa będzie gorsza. Czy to był dobry moment na zejście z trasy, chyba tak, bo nie byłem jeszcze na tyle zmęczony, aby już po wszystkim kontynuować trening do kolejnej szansy w Poznaniu. Po półtora godzinnym biegu, przegranym biegu, pozostało mi tylko wrócić na linie startu. Miałem niestety tego pecha, że byłem w najdalszym punkcie i miałem sporo do przejścia. Z głowa spuszczoną, powłócząc nogami wracałem do żony znaleźć ukojenie. Kierunek tej powrotnej drogi wyznaczał mi GPS bo nie znałem miasta. Szedłem i rozmyślałem o tym co się stało, mając nadzieje, że dostane druga szanse. Myślałem, że jestem rozsądny a nie przegrany jednak wewnętrzne ego upodlało mojego ducha, próbowało go złamać, co zresztą świetnie mu wychodziło. Droga powrotna zajęła mi kolejne półtorej godziny, jednak przynajmniej byłem słowny, wróciłem do żony za trzy godziny. Jakie było jej ździwienie, kiedy odszukałem ją w tłumie a widok jaki zobaczyła był dalece odmienny od tego jaki widziała na lini mety. Kolejni zawodnicy przekraczali ją zupełnie wycieńczeni, a ja byłem załamany ale nie zmęczony, nie byłem już nawet specjalnie spocony. Po spotkaniu z żoną chciałem tylko jednego, uciec jak najszybciej, wrócić do domu i zrobić wewnętrzny rachunek sumienia, rachunek zysków i strat. Wieczorem dostałem gorączki a nastepnego dnia przeczytałem jaki to był straszny maraton, jak ludzie padali jak muchy a o rekordach życiowych nie było mowy. Wewnętrzny kac moralny męczył mnie przez dwa dni, jednak zapisanie sie na Poznań zadziałało jak aspiryna na ból głowy.
Niebawem po mojej przegranej walcce przyszła kolej na walke mojego taty. Rezultat był podobny a jako wyrok usłyszeliśmy: "tata ma nowotwora żołądka". Od tej pory wszystko toczyło się juz szybko, każdy dzień był cenny i przez cały ten czas nie opuszczała nas nadzieja. Tata nadal walczyl o zdrowie a ja o wydolność. Ja wylewałem z siebie siódme poty a tacie wycinali po kawałku za atakowane organy. Ja swoja walke wygrałem w Poznaniu a on przegrał 20 stycznia.
W jego ostatniej drodze towarzyszyło mu całe mnóstwo ludzi, a ponieważ tata był wyjątkową postacia, która cicho stąpała drogą swojego życia nie pozostawiając za sobą wyraźnych śladów, był też bardzo lubiany i szanowany.
Późną jesienią dyrekcja Maratonu Wrocławskiego zrobiła mi miłą niespodzianke, wysłali mi medal pamiątkowy z 29 Wrocław Maratonu. Medal mial odciętą zawieszke, ale stanowił pamiątke po mojej przegranej walce.
Pamiętam jak ubierając się w dniu ostatniej drogi taty podjęłem decyzje, że tan właśnie medal oddam jemu. Niech spocznie razem z nim w grobie na znak naszej przegranej walki.
Myśle, że historia tego medalu nie jest tuzinkową historią i jestem przekonany o tym, że tata chciałby aby ona powstała.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |