2007-10-08
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Mój 30 maraton, czyli - jak świętować jubileusz to tylko w Koszycach (czytano: 2945 razy)
Pokonać po raz trzydziesty 42,195 km na trasie najstarszego maratonu w Europie to zaszczyt i satysfakcja. Biegać wśród tłumów kibiców - sama przyjemność. Warszawa, Poznań i inne polskie maratony mogą się uczyć od starszego brata jak to się robi. 84 edycje imprezy zobowiązują.
Wyjazd do Koszyc wymyśliłem już na wiosnę, przede wszystkim z powodu ,,szybkiej trasy''. No i legend krążących o tej imprezie. Na jesień zaplanowałem połamanie 3:10, a koszycka trasa wydawała się idealna. Na miejscu okazało się, że te opowieści o szybkości i płaskości niekoniecznie odopowiadają realiom.
Na pewno Międzynarodowy Maraton Pokoju jest wzorowo zorganizowany. Zapisy przez internet, tą drogą też można zapłacić. Warto wcześniej, bo na ostatnią chwilę wpisowe wynosi 950 koron lub 30 euro. Na miejscu wszystko załatwiane jest błyskawicznie, osobne kasa, zapisy, chip oraz torba zawierająca koszulkę, wodę, baton, piwo i okolicznościowe, kolorowe wydawnictwo z historią, statystykami, ciekawostkami i w miarę aktualną listą startową (żeby na niej się znaleźć, trzeba się zgłosić 3 tygodnie przed maratonem). Kolejek brak. Kaucja za chipa 200 koron (22 zł), zwracana w całości na mecie. Tuż obok pasta party, niezły makaronik, najlepsze słowackie piwko i superuprzejma obsługa. Super! Hotel 2 minuty samochodem lub parę minut spacerkiem, 280 koron (30 zł) za dobę. Start w samym centrum - ul. Główna, tłumy kibiców. I tak na całej trasie. Nieustanny doping, pokrzykiwania. Co 5 km izotonik w idealnej do picia buteleczce, co 2,5 km woda, gdzieś tam banany i ciastka. Wszystko szybko i sprawnie podawane. Na mecie medal, gorąca herbata, piwko i nadal te same tłumy. Aż się nie chce kończyć. Prysznice blisko mety, z gorącą wodą, bez kolejki. Kilkanaście metrów od szafki, w której schowałem swoje rzeczy na przebranie. Czysto i schludnie. Po prostu piękna impreza.
***
I trochę o sobie. :) Na wiosnę planowałem łamanie w Koszycach 3:10, ale różne sprawy, a przede wszystkim obolała łydka spowodowały, że dołożyłem sobie do tego planu 10 minut. Właściwie nie wiem dlaczego do sprawy podszedłem tak optymistycznie, bo najlepszy tegoroczny wynik to 3:27 z lutowego maratonu Domina. Potem było już tylko gorzej. W lipcu nie biegałem w ogóle, a w sierpniu i we wrześniu W SUMIE 500 km. Omal nie zemdlałem, gdy wczoraj usłyszałem od Eydyty Lewandowskiej, że ona biega: ,,sporo, bo z 35 km wybiegania w niedzielę to wychodzi 180-200 km tygodniowo...''. Adam Dobrzański (2:12 w Koszycach parę lat wcześniej) ostrzegał, że pierwsze kilometry są zwodnicze, bo z górki i nie wolno się napalać. Miał rację i teraz wiem, że należało go posłuchać. W trakcie biegu okazało się, że trasa jest pofałdowana, czyli po słowacku ,,plaska''. ;) Dwie pętle po 21,1 km, przy czym pierwsze 10 km raczej w dół, a drugie raczej pod górę. Ja miałem biec po 4:45, a po 10 km okazało się, że każdy kilometr pokonuję 10 sekund szybciej. No, zwariowałem. Druga dycha była już po 4:44, ale górki zrobiły swoje. Na półmetku wrócił ból łydki. Łyknąłem nurofen i gnałem dalej już po 4:50. Na 30 km bolało nadal, więc łyknąłem drugi. Nie pomogło. Na 36 km ból wywołał skurcze i - zamiast biec - spacerowałem. Czwrtą dziesiątkę pokonałem średnio po 5:18 :(. Katastrofa. Ostatecznie było 3:25:34, a więc ostatecznie nie udało się połamać nawet ,,głupich'' 3:20.
Z jednej strony trochę się wkurzyłem, tym bardziej że noga ciągle bolała. Z drugiej - to mój najlepszy wynik w tym roku, a więc jakieś powody do maleńkiej satysfakcji są. Jak odsapnąłem, już wykąpany, wypoczęty i pachnący, oświadczyłem: jeszcze tu 3:20 połamię! Daj Boże za rok, bo wrócę do Koszyc na pewno.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |