Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [22]  PRZYJAC. [146]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Kedar Letre
Pamiętnik internetowy
Nie tylko o bieganiu.

RADOSŁAW Ertel
Urodzony: 1968----
Miejsce zamieszkania: Środek lasu(k.Kępna)
65 / 81


2010-09-29

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Berlin 2010 - przed startem (czytano: 734 razy)

 

Przed wyjazdem na berliński maraton wysłuchałem dużo opinii na jego temat, które wypowiadały osoby już w nim startujące.
Były to opinie wyłącznie pozytywne, pełne entuzjazmu i zadowolenia.
Jechałem więc do niemieckiej stolicy w przeświadczeniu, że spotka mnie tam coś niepowtarzalnego, wspaniałego, coś, o czym długo nie będę mógł zapomnieć, coś, co pozostawi niezapomniane wrażenia.
Czy 37- real , - Berlin Maraton spełnił moje oczekiwania?......

Przygotowania nie były usłane różami.
Z powodu choroby i kontuzji wypadło mi półtora miesiąca i choć się nie poddawałem, to jednak czułem , że nie jest dobrze.
Na szczęście iskierka nadziei zabłysła na miesiąc przed zawodami, kiedy wreszcie coś się w moim bieganiu przełamało i zaczynało być coraz lepiej.
Kiedy na tydzień przed Berlinem pobiegłem w Twardogórze na 10 km i pobiłem swoją życiówkę, to chociaż w euforię nie wpadałem, to na pewno poczułem się pewniej.

Sam wyjazd też nie był spokojny.
Kupiliśmy nowy samochód, więc na ostatnią chwilę było ostre latanie z papierami, ubezpieczeniami, rejestracjami itp.
Wszelkie formalności załatwiliśmy w piątek a już w sobotę rano wyjeżdżaliśmy w dość długą trasę.
Co prawda samochód był w dobrym stanie ale jeszcze go nie poznałem, wiec zawsze pozostawała obawa czy coś się z nim nie stanie.
Do tego doszła jeszcze sprawa nalepki , która uprawniała do wjazdu w strefę Eco w Berlinie , na terenie której znajdował się nasz hotel.
W Polsce załatwienie sprawy trwało by kilka dni i ok. 80 zł ( niektóre firmy życzyły sobie nawet ok. 200zł(!).
Pewien polski handlarz z Niemiec chciał nam sprzedać nalepkę za jedyne 35 euro( mandat za jej nieposiadanie kosztuje 40 ), wiec zrezygnowaliśmy, ale muszę przyznać, że ta błaha sprawa spędzała mi sen z powiek.
W nocy przed wyjazdem sprawdziłem jeszcze , czy nie ma gdzieś na trasie w Niemczech stacji diagnostyczne sprzedającej w/w nalepki.
Okazało się takowa jest w Cottbus, ale pozostał obawa, że będzie zamknięta w sobotę.

W sobotę rano włożyliśmy do auta spakowane dzień wcześniej rzeczy i udaliśmy się do Twardogóry, aby „pozbyć” się naszego jedynego, niepowtarzalnego, ukochanego synka :)

Mieliśmy o dziwo niewielkie opóźnienie, ale , że chcieliśmy zdążyć do Cottbus przed 12, to musieliśmy się nieźle uwijać.
Kiedy za Wrocławiem wjechałem na autostradę, to pod pretekstem przetestowania samochodu przyspieszałem do 190km/h.
Krysia jednak szybko sprowadziła mnie na ziemię.
Kiedy jednak tylko zamykała oczy moja noga znowu mocniej opadała na pedał gazu i na liczniku wskazówka niemal nie spadała poniżej 170km/h.
Do Cottbus dojechaliśmy o 11.40 a dzięki „genialnemu” szkicowi - sporządzonemu przeze mnie na kartce dzień wcześniej – pod serwisem byliśmy o 11.50.
Pan Niemiec wymownie ale z uśmiechem spojrzał na zegarek i bez najmniejszych problemów sprzedał nam nalepkę za…5 euro, własnoręcznie przylepił na szybie i życząc miłej podróży… zamknął swój zakład pracy.
Teraz, kiedy miałem już załatwiony największy mój problem podczas tegorocznego maratonu czyli NALEPKĘ, spokojnie i dużo, dużo wolniej potoczyliśmy się w kierunku Berlina.

100 km przed Berlinem zaczął znienacka padać deszcz, który jak się później okazało nie opuścił nas już aż do poniedziałku.

Wspaniale oznaczone drogi doprowadziły nas bez problemów do naszego hotelu, gdzie spotkaliśmy się z czekającymi już na nas: Asią, Sławkiem, Robertem i Pawłem, którzy - z wyjątkiem Pawła( chrześniaka mojej żony) – zgłosili się do tegorocznego maratonu.

Pogadaliśmy chwilkę , podjedliśmy i w strugach deszczu udaliśmy się na znajdującą się w pobliżu stację kolejki S, którą pojechaliśmy na Tempelhof, gdzie było biuro zawodów i sportowe targi.
Ogrom przedsięwzięcia robił wrażenie.
Przepychając się wśród tłumów zawodników - przemieszczających się między niezliczonymi stoiskami z akcesoriami sportowymi – dotarliśmy w końcu do biura zawodów, by już po chwili – będąc super sprawnie obsłużonymi – stamtąd wyjść.
Ceny artykułów skutecznie mnie odstraszały, więc bardzo sprawnie powróciliśmy do wyjścia z lotniska.
Spotkaliśmy tam ekipę „Maniaków” z Poznania na czele z Artim i po krótkiej wymianie poglądów udaliśmy się z powrotem do naszego hotelu, odwiedzając po drodze sklep z artykułami spożywczymi.
Po powrocie do hotelu Sławek przyrządził pyszny makaron z „czymśtam”.
Zaznaczam, że słowa „czymśtam” nie użyłem dlatego, że to było niedobre, ale ja się po prostu na tym nie znam.
Wręcz przeciwnie, było wyśmienite i makaronik zniknął z talerzy w oka mgnieniu.

Po makaronie na stole pojawiły się:
- kabanosy – dwa rodzaje
- żelki – trzy rodzaje
- rodzynki
- precelki
- pierniki lukrowane
- piwo( 4,9%)
- wino( 12%)
- nalewka własnego wyrobu(53%).
Celowo podaję co się na stole znalazło, ponieważ jak się później okazało był to klucz do sukcesu.
Tak więc graliśmy sobie w karty, makaron popiliśmy winem, nalewkę zapijaliśmy piwem, piwo zagryzaliśmy kabanosami, kabanosy poprawialiśmy żelkami, żelki doprawialiśmy rodzynkami a rodzynki przepychaliśmy piernikami poprawiając precelkami.
Kolejność taka, była tylko na początku.
Później konfiguracje były już różne, ale muszę przyznać ,że nam z Trebim najbardziej podobał się zestaw: nalewka, kabanos, żelki, z tym, że żelki wkładało się do ust wtedy, kiedy kabanosy były jeszcze dobrze niepogryzione .........

Tak PROFESJONALNIE odżywieni poszliśmy ok. 22.00 spać

Obudziłem się o 2 w nocy i od pory mój sen nie był już dobry.
Za oknem lało.
Co pewien czas sprawdzałem zegarek.
2.40….3.10…..3.45….4.00…..4.23…….4.54……i tak do 6.00, kiedy postanowiłem dłużej nie walczyć i wstałem.
Śniadanie i pakowanie przebiegło sprawnie i ok. 7.00 wyszliśmy z hotelu.
Na stacji kolejki większość ludzi to maratończycy.
Wszyscy mniej więcej wiedzą jak jechać, ale i tak poruszają się jak błędne owce idąc zawsze ,ze kimś w stroju sportowym.
Kiedy na przedostatniej stacji przed Brandenburger Tor niemal wszyscy zawodnicy wysiadają (podążając oczywiście za jakimś gościem w dresie, który zdecydowanie ruszył do przodu) – pewna pani informuje nas po polsku, choć z lekkim niemieckim akcentem, ze znacznie bliżej będziemy mieli jak wysiądziemy na następnym przystanku.
Korzystamy z rady i jako jedyni z tego wagonu jedziemy dalej )
Kiedy wychodzimy z podziemi naszym oczom ukazała się znajdująca się w oddali Brama Brandenburska.
Niemal wszyscy mają te same odczucia, że...jakaś tak....mała jest...

Omawiamy dokładnie godzinę i miejsce spotkania po maratonie i kierujemy się do strefy depozytów.
Tłum rośnie z każdą chwilą, więc po wejściu za bramkę umawiamy się jeszcze raz ,ze po oddaniu rzeczy spotykamy się przy wejściu.
Okazało się ,że nie znając rozmieszczenia depozytów podjęliśmy błędną decyzję co do miejsca spotkania, ale widząc co się dzieje stwierdziliśmy ,że jak ktoś nie zdąży , to już się nie szukamy.
Kiedy się przebrałem odnalazłem Roberta i już razem trzymaliśmy się aż do startu.
Spotkaliśmy jeszcze po drodze Sławka i Krysie ale oni mieli jeszcze do załatwienia jakąś sprawę w takiej plastikowej budce.
Czas zaczął gonić a tu do startu daleko.
Niesieni falą ludzi przesuwaliśmy się jednak powoli w jego kierunku .

Gdziekolwiek się nie spojrzało ludzie lali i sr…i gdzie popadnie.
Niektórzy załatwiali swoje potrzeby nawet nie schodząc ze ścieżki w parku.
No ale cóż, najważniejszy był maraton, który z pełnym żołądkiem mógł się nie udać.
Widząc to wszystko pomyślałem sobie: - jak to dobrze, że ja takich problemów nie mam – i maszerowałem dalej w kierunku swojego sektora.

Kiedy weszliśmy z Treborusem do naszego sektora E, okazało się, że znajdujemy się na jego końcu.
Postanowiliśmy ,że idziemy na sam przód i…poszliśmy.
Pierwsze 30 m było łatwo, ale po chwili tłum tak zgęstniał, że trudno się było przebić a ludzie jakoś niechętnie ustępują miejsca.
Postanowiliśmy przejść na tzw. Romana, czyli fikcyjnego kolegę , który czeka na nas na początku strefy.
Machaliśmy z Trebim rękami i wołaliśmy:

- Romaaan!!! Gdzie jesteeeś!!!
- Aaa!!! Tu!!! Już idziemy!!!
- Romeeeek!!!! – wołaliśmy a ludziska rozsuwali się potulnie i przepuszczali nas bez problemów a ich twarze wydawały się mówić w wielu językach świata: - Aaaa! Jak do Romana ,to proszę.
Bez większych trudności dotarliśmy do pierwszej linii, gdzie przywitaliśmy się z Romanem ( ja nawet poklepałem jednego „Romana” , który okazał się bardzo zdziwionym Włochem)
Do startu pozostawały minuty.
Atmosfera pomimo padającego deszczu była wspaniała.
Czułem się jak na jakimś zwykłym biegu, gdyż z powodu niskiego wzrostu nie widziałem jak wielka rzesza ludzi stoi przed bramą, ale kiedy z pomocą Roberta podniosłem się do góry i ujrzałem ten OGROMNY tłum zrozumiałem, że to zwykły bieg nie jest.:)

Nagle z wielkiego worka wysypały się setki zielonych balonów, które - choć z trudnościami spowodowanymi pogodą – uniosły się w górę dając tym samym sygnał do startu.
Jakież było moje zaskoczenie , kiedy już po około dwóch minutach dobiegłem do maty.

Rozpoczął się mój pierwszy zagraniczny maraton.

37 – real, - Berlin Maraton.


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


mamusiajakubaijasia (2010-09-29,13:09): Ammmmm...a zresztą! Ty wiesz:)))
Kedar Letre (2010-09-29,13:27): Wiem!:)
Kedar Letre (2010-09-29,13:29): 53 to pikuś, ale na kabanosy nie mogę patrzeć....no chyba ,że z żelkami:)
Marysieńka (2010-09-29,16:03): Ty to wiesz, jak do przodu się....."wepkać" :)))
Henryk W. (2010-09-29,17:01): Fajnie, zazdroszczę, na szczęście mam Berlin zdobyty. Czekam na c.d. :)
kokrobite (2010-09-29,17:26): 190 km/h? No to już wiadomo, skąd potem 3:20! To w końcu trening czyni mistrza ;-)))
Jasiek (2010-09-29,20:03): Chyba coś kręcisz z tym pierwszym zagranicznym... a Rzym, to nie zagranica? ;)
mamusiajakubaijasia (2010-09-29,20:06): Radek nie był w Rzymie:) Krysia była:)
Jasiek (2010-09-29,20:53): ...i tak samopas po Wiecznym Mieście ganiała?!... Koniec świata!!!
tdrapella (2010-10-01,21:11): Radku, czytałem najpierw drugą część, a jak doszedłem potem to tego "kabanos end nalewka party" to mi oczy wyszły na wierzch... Ale może warto spróbować? Chyba się nie odważę :)
dario_7 (2010-10-11,14:31): No tak, znam też już - dzięki Trebiemu oczywiście - ten sposób na Romana. Testowaliśmy go w zeszłym roku w Holandii :)))







 Ostatnio zalogowani
Arti
01:19
orfeusz1
01:04
stanlej
00:55
Lektor443
00:49
cierpliwy
00:41
fit_ania
00:03
gpnowak
00:00
szyper
23:51
GriszaW70
23:43
mariachi25
22:48
Zedwa
22:41
LukaszL79
22:24
Wojciech
22:18
edgar24
21:46
uro69
21:44
GRZEŚ9
21:44
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |