2007-07-15
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Maraton Bydgoski, czyli totalna klapa pod Grunwaldem (czytano: 1160 razy)
Bydgoszcz miała być mocnym akcentem przed parotygodniowym rozbratem z bieganiem, który zamierzam poświęcić odnowie łydki, więzadeł i achillesa. Plany miałem skromne - połamać 3:30 i potem cieszyć się długim i zasłuzonym odpoczynkiem. Planowo biegłem tylko do połówki (1:44), a potem trwała ponad dwugodzinna katorga, o której chciałbym jak najszybciej zapomnieć. Jeżeli to był Grunwald, to ja wcieliłem się w rolę Ulricha von Jungingen...
Drugi Maraton Kanałów Bydgoskich chyba najbardziej zaskoczył organizatorów, którzy nie byli gotowi na przyjęcie tak dużej liczby biegaczy. Jeszcze dzień przed imprezą na liście zapisanych do maratonu było 30 kilka nazwisk a do połówki kilkanaście. Bennet i spółka byli przygotowani na setkę, więc teoretycznie wystarczająco. Niestety, ostatni chętni do biegania dostali numery startowe wypiasne flamastrem, bo maratończyków było grubo ponad stu! Mnie to ucieszyło, bo lubię jak cały czas ktoś biega za mną lub przede mna, a w szczególności, gdy mam z kim pogadać. Miało nie być żadnych niespodzianek. Trasa doskonale znana z lutowego maratonu, który pokonałem w 3:27. Teraz chciałem pobiec podobnie lub nie gorzej. I przez jakiś czas to mi się udawało.
Każda z 10 pętli ma 4,2195 km, a więc żeby uzyskac zaplanowany wynik należało pokonywac je w około 21 minut. Biegałem jak zwykle bez zegarka, więc informacje o czasie uzyskiwałem na końcu każego z 10 odcinków od sędziów. Pierwszy czas był szokujący: 19:23, a więc na mój rekord życiowy! Przyhamowałem i drugą pętlę przebiegłem w 20:30 a następne jeszcze wolniej. Po trzeciej skończył się napój izotoniczny, ale ja, gamoń, powinienem być na to przygotowany, bo przecież Bennet jest zwolennikiem odżywek własnych ;). Niestety, woda kranówa nie bardzo mi służyła, o czym po jakimś czasie poinformował mnie żołądek. W połowie trasy miałem czas 1:44 i moim zdaniem wystarczyło. Wystarczyło biegania, machania rękami, wyglądania kolejnych kiloemtrów, mostów, podbiegów. Miałem dosyć. Właściwie już na starcie wiedziałem, że to nie mój dzień. Upewniłem sie o tym boleśnie w drugiej części maratonu. Najgorsze były ósma i dziewiąta pętle, które właściwie przeszedłem. Na ósmej rozbolało mnie wszystko: łydka, kolano, biodro, żołądek, kręciło mi się w głowie. Na pewno nie z nadmiaru wrażeń. Wyprzedzili mnie wtedy prawie wszyscy, a Dominik, który dopiero co przebiegł czwómaraton (cztery marayony w cztery dni), nawet zdublował. Nie on jeden. Po prostu kroczyłem po biegowym dnie. Tak naprawdę do biegania zmobilizował mnie Ydur. Na jednej z pętli przez moment wspólnie truchtalismy, ale mnie to szybko się znudziło. Ydur poleciał dalej, bo - Torłop go goni. Na początku 10 pętli, gdy spokojnie sobie spacerowałem, wyprzedził nie właśnie Przemo Torłop. Dałem mu z dwie minuty i ruszyłem w pościg. Przecież, jak twierdzi Ydur, nie mogę przegrać z Torłopem. Czy 4 km wystarczą, żeby wykończony, padający z nóg, marzący o wygodnym łózku i zimnym piwku sybaryta dogonił słynnego fana Lechii Gdańsk? Wystarczyły! Nie dość, że go dognałem, to na mecie nadrobiłem ze 6 minut! Spora w tym zasługa Tomka Ławniczaka, który wcześniej wspierał mnie w marszu, ale teraz pociągnął w biegu.
Na mecie byłem fetowany tak jak wszyscy. Było zimne piwko, kiełbaska z grilla i jak zwykle miłe towarzystwo, które szybko rosnie. Aga Mizera słusznie zauważyła, że kiedyś takich upartych maratończyków było w Polsce kilkunastu. Teraz jest ich z 70. Znamy się, lubimy, rzadko ścigamy, ale zawsze miło pogawędzimy: przed, po i w trakcie.
***
Bilans 2007 roku po Bydgoszczy: 14 maratonów, 1 bieg 24H.
Bilans ostatnich 7 tygodni: 6 maratonów, 1 bieg 24H.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |