2009-05-25
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| KIERATowe szaleństwa ;) (czytano: 2152 razy)
Jak inaczej nazwać imprezę, która zakłada 100km i 3500m marszu w górach na orientację z nieuchronnym wariantem nocnym bo start jest o 18? Czyste szaleństwo.
Po prawdzie wyszło 111km, 4500m przewyżenia i 23h marszobiegania na początku i jakiegoś dziwnego rozpaczliwego chodu na koniec ;)
Jak sama nazwa wskazuje lekko to miało nie być. KIERAT. Początek był duszny, burza wisiała w powietrzu. I długo nie kazała na siebie czekać, bo już na drugim punkcie, na „Łopniu dostaliśmy łupnia” błysnęło, huknęło i lunęło. Ubieramy się? Po co? Zaraz i tak będziemy mokrzy bo za ciepło jeszcze… od potu… no to uciekamy przed burzą. Naokoło huczało i buczało a my w strugach deszczu wialiśmy między drzewami, przed którymi tam szczerze ostrzegała pogodynka. Eh… ciężki żywot napieracza ;) w końcu zostawiliśmy ją gdzieś na górze, zapomnieliśmy, jak i o słowach organizatora, który obiecywał, że tak błotniście jak w zeszłym roku to nie będzie. I miał rację, bo było bardziej mokro :P
Orientujemy się na punkt w Dobrej, gdzie czeka na nas buła z serem. Mniam :)
Patataj, patataj. Ciekawe, o której godzinie przejeżdża tędy ostatni pociąg? Jak często kursują? Może się załapiemy? Nie? to zrobimy własny. A co… tylko jak zoptymalizować długość kroku na belkach między torami? Wrrrr…. Skipy? Wieloskoki? Kto mówi, że nieprzydatne? Tu doskonale by się sprawdziły :P bo biegowo to chyba nikomu nie pasowało :| jeden krok na belkę, drugi na ostre kamienie. Spory kawałek. Do stacji na szczęście dojechał jedynie pociąg złożony z kieratowych zawodników ;) uff… spadamy stąd. Lubię moje stópki, wolę nadrobić kawałek niż stracić czucie w stopach na początku trasy…
Piękna droga przed nami, ale jakoś nie do końca kierunek się zgadza… obok piękna łąka… ścinamy. Wodę w butach należy regularnie wymieniać ;)
Ups… autorski wariant nie wypalił…. Znów droga skręca nie tam, gdzie chcemy, nie zaprowadzi nas do punktu. Gdzie jest? Tam, na grani.
Wspinamy się stromym zboczem, na przełaj, między drzewami, krzakami, szarpiąc się z jeżynami, które jakby samotne czuły się tam w lesie i ci rusz zatrzymują nas swoimi czepialskimi pędami w miejscu… nos 50 cm od gruntu… jakże ja tego nie luuuuuubieeeeeeeęę. kwintesencja ścigania się na orientację? dziękuję bardzo :P uwielbiam spacery po lesie ale jeśli na rympał to nie ostre trawersy bo najbardziej demolują :P
No ale punkt jest! A ja jestem tu drugą babą :P motywujące
Pierwsze 6 punktów zaliczyliśmy szybko i sprawnie, nie tryskamy jednak hurraoptymizmem, nie lekceważymy trasy. Jesteśmy zadowoleni i usatysfakcjonowani :). I ostrożni w ocenie dalszych postępów.
Humor jednak mi opada bo przed nami szemrany punkt. Ciemno się zrobiło, a bieganie po beskidzkich szlakach (dla niewtajemniczonych najczęściej wąskich, krętych i stromych, pełnych luźnych kamieni, liści, gałęzi, wystających korzeni tylko czyhających na turystów co by im stópki w kostkach powykręcać, pięty odbić albo w ogóle zmieszać z zalegającym od niepamiętnych czasów błotem zakwitłym zielonością glonów złośliwie podkładając jakąś znienacką przeszkodę) do najbezpieczniejszych nie należy, szczególnie w środku nocy. A tu Szczebel i jakaś dziura, do tego zimna, bo punkt w jaskimi. A ja chce spać, bo to tylko do tego dobra pora. Coś tam plotę pod nosem, teraz chcę się pooszczędzać, bo wiem, że jak się zmęczę za bardzo to dopadnie mnie kryzys. Muszę zachować siły, byle do świtu. Wybieramy wariant, jak się okazuje nie dość, że mozolny, choć tego akurat spodziewałam się po upakowanych ciasno poziomicach, znów z nosem orząc po ziemi, to jeszcze wyszliśmy szczebel za wysoko, ale kto by tam te poziomice zliczył, więc w sumie nie wiadomo do końca gdzie jesteśmy. Wychodzimy wyżej, niemal na czworaka. Lekkie przepłaszczenie i… zostaje absolutnie urzeczona mgłą spowijającą gęsty las. Czołówka niemal nic nie daje, nie widzę, gdzie idę, wciąż jednak pozostaję pod wrażeniem niesamowitej tajemniczości miejsca. Frustracja gdzieś znika, zmęczenie odpływa…
Będę tu jeszcze dwa razy :P
Dziurę w ziemi znaleźliśmy.
Niestety innej opcji nie ma, jak wgramolić się na sam szczyt (a tam jeszcze gęściej od poziomic) i dalej w trasę…
Świt.
Czy jest coś piękniejszego niż świt w górach? Nie odnajduję odpowiedzi. Najpierw czarne niebo z lekka przybiera granatowo-grafitowy kolor. Mgła, jeszcze nie opadła, srebrzy wierchołki drzew. Horyzont powoli jaśnieje a wraz z leniwie wstającym dniem narasta śpiew najróżniejszego ptactwa, w najróżniejszych tonacjach, echach, melodiach. Świat budzi się do życia, z każdym kolejnym krokiem chłonę coraz więcej jego energii, siły wracają, kryzys szczeblowy gdzieś znika. Znów mogę biec!
Zgodnie ze złożoną sobie obietnicą zmieniam skarpety. Pozwalam stopom przewietrzyć się nieco, kalafiorkom wyschnąć. Opatruje bąble compeedowymi plasterkami, które mają również właściwości przeciwbólowe.
Żurek z kiełbasą jak zwykle wyborny. Kawa z rana wyśmienita :)
Pokrzepieni lecimy na kolejny punkt :) tym razem powinno był łatwo bo szlakiem jak po sznurku. I jest. Dobrze, bo morale umacnia się :)
I tak po Mogielicę. Południowe stoki to jakaś totalna masakra drogowa była… mapa nie grała… zmęczenie już wielkie, bo ¾ trasy. Nawigatorom mózgi już powoli wysiadają, nie ta koncentracja. Gdzieś gubią kierunek. Szybko zorientowali się, naprawiają. Jednak plan naprawczy jest trudny, czeka nas dłuuuuuuga wspinaczka na grań, znów między ciasno upakowanymi drzewami, krzakami i ulubionymi przez przełajowców jeżynami. Stopy już mnie tak bolą, że niemal każdy krok wyciska łzy. Uda mi wysiadły, kucnąć nie mogę, schodzenie stanowi problem. A tu jeszcze trzeba walczyć z wszędobylskimi pnączami, łapiącymi za wszystko co wystaje i zatrzymującymi w miejscu gałęziami... Tu motywacja i siły poleciały na łeb na szyję. Z nogi na nogę, ledwo się ruszam. Batony już nie pomagają, od głodu regularnie co pół godziny skręca mi żołądek. Marzę o kolejnej bułce z serem, batony już nie wystarczają. Dogania mnie Czeszka. Eh… klnę pod nosem, Marek dzielnie mnie wspiera. Jego obecność jest dla mnie bezcenna.
Dojdźmy, dowleczmy się wreszcie do tego 12 punktu!
Obiecuję sobie, że już nigdy nie wystartuję w imprezie na orientację.
Nie pierwszy raz, ale tym razem naprawdę. NAPRAWDĘ! Kupię sobie aparat i będę robić Markowi zdjęcia.
Pobiegam sobie po górkach, ale na krótszych dystansach. Skoro moje stopy nie wytrzymują takich trudów, nie będę ich katować. I zazdroszczę wszystkim tym, którzy mogą jeszcze biegać.
Ja czuję, jakby milion gwoździ próbowało przebić moje stopy. Jakie stopy? Nie czuję ich. Tylko te gwoździe…
Ból jest obezwładniający. Ale nie dam się, nieeee, już blisko… doczłapię….
Na ostatnich, ciągnących się w nieskończoność, kilometrach pobijam rekord nieprędkości. W biurze zawodów podbijam ostatni punkt. Setka oficjalnie zaliczona. Moja pierwsza :D
Nigdy więcej.
*********************************************************
Dobre… naprawdę dobre…
Jeszcze stopy nie przestały mnie boleć, wciąż prawie chodzę a już knuję kolejny start. Na orientację ;)
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Tusik (2009-05-26,10:50): GRATULACJE!!!!!!!!!!!!!!!! Kierat jest w mojej rodzinnej miejscowości, Limanowej... cieszę się, że się spodobało! Pozdrawiam:) Marfackib (2009-05-27,07:04): Iza, wielkie gratulacje, świetna relacja :-))) pozdrowionka Aga Es (2009-05-27,20:37): Super!Jestem pod wrażeniem!
|