Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 602 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Mój Maraton Paryski
Autor: Mirosław Szraucner
Data : 2000-01-01

Po wielu latach przerwy zdecydowałem się ponownie stanąć na starcie tak długiego biegu. Na start w 24-tym Maratonie Paryskim namówił mnie mój brat Edward. Sam ma on przebiegniętych maratonów tylko lub aż trzynaście ale w większości za granicą. I jego opowieści o tych biegach najbardziej mnie przekonały. Nie żałuję wcale, to była piękna przygoda, może tylko braku informacji na ostatnich kilometrach jak daleko jest on przede mną, ale nasza wewnętrzna rywalizacja nie ma być tematem tej relacji. Więcej już tam chyba nie pojadę a to tylko ze względu na ogromne koszty, niestety Francja to kraj drogi jak na nasze warunki, samo startowe o które targowałem się przez miesiąc kosztowało mnie blisko 140zł. Normalnie wynosi ono od 160 do 270 zł i zależy od terminu zgłoszenia.

Do tego maratonu przygotowywałem się według bardzo prostego planu z Runners World, który to plan po małych modyfikacjach dał rok temu mojemu brat wynik 3:06:52s., a mnie miał przygotować na wynik w granicach 3:10:00s. Taką analizę przeprowadziliśmy również ze Zbyszkiem Rosińskim po moich wcześniejszych startach w Wiązownie i w Sobótce. Od tego czasu Zbyszek odejmował jeszcze parę minut na atrakcyjność miejsca startu, na doping na trasie i moją mobilizację, w co nie bardzo wierzyłem, ale Zbyszek miał rację.

Tak ogromnego dopingu na długości 42 kilometrów trudno oczekiwać w Polsce, namiastką tego może być Dębno. Już sam przyjazd na start był lekkim szokiem. W hotelu na śniadaniu o szóstej rano sami maratończycy, w większości Niemcy ale byli też i Francuzi. Po pasta party dzień wcześniej na którym mogliśmy objeść się do woli wystarczyło lekkie śniadanie. W metrze natomiast ciężko wsiąść było do pociągu, na peronach sami biegacze, niektórzy już w strojach startowych, niektórzy jeszcze w dresach, a była to dopiero godzina 7.30. Start o dziewiątej, ale jak mnie cały czas pouczał brat, który już to nie raz przerabiał, czym wcześniej tam będziemy, to będziemy mogli lepiej ustawić się na starcie, bo mimo czipów inaczej się startuje z przodu, jak piętnaście minut po strzale startera. W metrze jedziemy jak śledzie, bo na każdej stacji dosiadają się następni, jak się później dowiedziałem, na starcie stanęło 32 tyś. zawodników (Lubliniec nie ma tylu mieszkańców). Po wyjściu z metra wprost przed Łukiem Triumfalnym na Polach Elizejskich, można było dopiero zobaczyć ilu jest zawodników, dla mnie był to szok. Mając jeszcze godzinę do startu już przebraliśmy się w ubrania startowe, na to założyliśmy worki foliowe, ja w międzyczasie wyskoczyłem jeszcze do McDonalda, na sikanie przedstartowe, i już byliśmy gotowi do ostatniego etapu przygotowań do jak najlepszego ustawienia się. Muszę tutaj zaznaczyć, że za startem była 50 metrowa strefa dla wyczynowców, oddzielona wysokim metalowym płotem od reszty zawodników, a całość była na długości około 300 metrów oddzielona od publiczności tak więc czekało nas albo cofnięcie się do tyłu albo skok przez 2 metrowy płot, wybraliśmy to drugie, zresztą po nas zrobiło to jeszcze wielu. Za płotem czekało nas jeszcze 45 minutowe czekanie urozmaicane rozmowami zza płotu z naszymi żonami, przysłuchiwaniem się wielojęzycznemu gwarowi biegaczy i podskakiwanie w miejscu. Była to jedyna rozgrzewka, ba nawet na stretching nie było miejsca, brat znalazł tam jeszcze jakiegoś Niemca i z nim sobie trochę pogadał. Gdy nadszedł ostatni kwadrans do startu w powietrzu poczęły latać ubrania, folie, koce itp. przedmioty. Bo trudno sobie wyobrazić zawodników stojących w cienkich ubraniach startowych przy temperaturze 14 st.C przez godzinę czasu lub dłużej. Czołówka mogła się rozgrzać, a my mogliśmy tylko się ciepło ubrać, dlatego też po naszym opuszczeniu miejsca startu, na ulicach leżały tony ubrań. W tym momencie mógłbym pewien szczegół pominąć, ale chciałbym uświadomić jak wielkim przedsięwzięciem jest tak duży maraton. Jak te 32 tyś. zawodników ma przed samym startem zaspokoić swoje fizjologiczne potrzeby, a wiadomo, że zimne powietrze wzmaga sikanie, więc te 32 tyś. zawodników sikało do czego się tylko dało, najczęściej do butelek. Dlatego my stojąc blisko krawężnika byliśmy narażeni na największe zapachy, bo nie każda butelka była dobrze zakręcona. Ale jak nam żony opowiedziały, gdy 15 minut po strzale startera miejsce to opuścili ostatni zawodnicy, wjechały tam spychacze, śmieciarki, setki porządkowych i na końcu polewaczki i już po chwili było czysto.

Ale wracam do startu, gdy pozostała ostatnia minuta usunięto płot dzielący nas od czołówki. wtedy mój brat zrobił to samo co rok wcześniej na 20 sekund do startu, pochylił się i przemknął pod rękoma porządkowych. Może to i nie ładnie z naszej strony, ale zrobiłem to samo, bo największą frajdą jest start z samą czołówką. Dlatego też osiem sekund po strzale startera przekraczaliśmy linię startu.

Po starcie przez pierwszy kilometr trasa prowadziła lekko w dół, a ja nauczony dawnymi startami pilnowałem się bardzo aby nie zacząć za mocno. Zresztą czułem jeszcze w żołądku śniadanie i wolałem zacząć powoli obawiając się kolki, która męczyła mnie lekko do 10 kilometra. Całą trasę maratonu jak zamknę oczy mam przed sobą, setki, tysiące ludzi krzyczących, dopingujących, machających czym tylko się dało. Ogromny wrzask towarzyszył nam z kilkoma przerwami już do samej mety. Startując z przodu liczyłem się z tym że będę wyprzedzany i tak działo się do 17-go kilometra. Mój brat zniknął mi w tłumie już po pierwszych 100 metrach, byłem sam i nie sam. 1km-4:16, 2km-4:26, 3km-4:22, i tak dalej. Pierwszy punkt żywnościowy, ogromny tłok, wręcz bitwa o dostanie się do stołów z butelkami, nie wiedząc jak długa jest to strefa, starałem się też dopchać z początku i udało się to nie tracąc rytmu biegu i prędkości. Trzeba było bardzo uważać przez jeszcze następne 300 metrów na leżące butelki, współczuję tym na końcu. 5km- 22:09s. Zaplanowany czas o 9 sekund gorszy, czuję się wspaniale. Mijamy następne zabytkowe budowle jakich było setki na trasie, jednak jakie, dowiedziałem się później kiedy zwiedzałem już Paryż, na trasie nie za bardzo wiedziałem co mijam, oprócz oczywiście Luwru, wieży Eiffla i obok płynącej Sekwany, lasku Vincennes, gdzie rozpocząłem pogoń za bratem i lasku Bulońskiego przez który prowadziły ostatnie kilometry maratonu.

10km-44:06s. Założony czas gorszy o 6 sekund, to jest nic, a ja czuję się wspaniale, koleczki mijają, śniadanie jest strawione, a ja dalej jestem wyprzedzany, na punkcie odżywczym już trochę mniejszy tłok, ale dalej biegnę wśród ogromnej liczby zawodników. Czy można sobie wyobrazić 20km, 30km, czy 40km gdy wokół masz tylu zawodników co na Maratonie w Polsce przez pierwsze 300 metrów, tam w ciągu jednej minuty na metę wpadało do 200 zawodników jeśli nie więcej, można to sprawdzić w internecie, ja biegłem jeszcze w miarę z przodu, ale co działo się za mną mogą opowiedzieć tylko nasze żony, które czekały na nas na 24 km. Dla mnie do teraz jest to szokiem, tylu zawodników!!! 15km-1:05:50s. Trochę szybciej jak zakładałem, ale samopoczucie d

alej świetne. Teraz bawię się słuchając muzyki i zerkając na występy zespołów które obok trasy swoim śpiewem i tańcem starają się umilić maratończykom wysiłek. Nie wiem ile było takich miejsc, gdzie ludzie występowali dla nas, może piętnaście, może dwadzieścia. Świetnie się biegnie gdy słyszysz muzykę przez około 500 metrów, a później zaczynają docierać do ciebie dźwięki już następnej grupy i ten ciągły doping kibiców!!! 17km przebiegam w 4:36, ale czułem że jest lekko pod górę, a już się wystraszyłem, że tak bardzo zwolniłem, następny kilometr w 4:08. Teraz zacząłem wyprzedzać i tak już do mety.

20km-1:27:32s, już czuć bliskość półmetka, doping się zwiększa, zbliżamy się do centrum miasta. Kilkaset metrów kostki i jest półmetek 1:32:09s. Biegnę o 3 minuty szybciej jak zakładałem. Czuję że bardzo przyspieszyłem na zbiegu, ale nie zwalniam. Dalej czuję się bardzo dobrze ale zaczynam odczuwać lekkie otarcia pod lewą stopą i zaczyna pojawiać się ból nóg, na razie lekki.

25km-1:50:00s. Biegnę już o wiele szybciej jak zakładałem ale to jest chyba ten doping, na 24km mijam moją żonę, nie widać po mnie że jestem zmęczony, tak mi mówiła Ewa, która chyba bardziej jak ja przeżywała ten Maraton, bez jej dopingu byłoby gorzej. Krzyczy mi jeszcze że Edek mój brat jest 5 minut z przodu. Biegniemy w centrum, w górę i w dół i tak kilka razy, ale krótko. Droga jest już wąska, wysokie budynki tworzą swoisty kanion.

30km-2:09:59s. Zostało 12km i 50 minut, czyżbym mógł złamać 3 godziny, taka myśl mi zaświtała w głowie. Biegniemy teraz wzdłuż Sekwany, zaczęły się krótkie zbiegi i podbiegi pod mosty i po drodze prawie kilometrowy tunel. Czuję że brakuje mi tlenu, na początku tętno miałem 155 uderzeń na minutę teraz już 165 (pokazuje mi to mój zegarek, który odbiera sygnały od opaski na klatce piersiowej, kontrolującej uderzenia serca). Jednak w tunelu jest bardziej ciepło i mniej świeżego powietrza. Po wybiegnięciu z tunelu biegnie mi się dalej świetnie, biegnę po 4:06 na km.

35km-2:30:30s.Zaczynam odczuwać zmęczenie, ból nóg jest większy, ciągle wypatruję brata, jednak przy tej ilości zawodników jest to niemożliwe, a był on ode mnie tylko 2:10s z przodu, na innych zawodach bym go widział. Gaśnie we mnie nadzieja, na dogonienie go i na złamanie 3 godzin. Na punkcie prawie musiałem stanąć, taki zrobił się korek, to zmęczenie daje się wielu we znaki i po prostu stają ze zmęczenia przy napojach. Zaczynam myśleć kiedy mnie "sieknie", kiedy zwolnię do 5 minut na km. I te myśli mnie gubią. Zaczynam zwalniać. Już jest 4:22/km, 4:26/km. Ciągle patrzę do przodu i ciągle wyprzedzam, coraz więcej osób idzie, są takie co wymiotują.

39km-lekki podbieg, dla mnie jak Golgota, tętno 168/min. Zaczynam się bać czy w ogóle pobiję swój rekord życiowy (3:05:31). 40km-2:52:27s. Zaczął się lasek Buloński. Tą dychę pobiegłem tak jak poprzednią po 42:30, a więc tak szybko jak nigdy bym nie przypuszczał. Już wiem że brata nie dogonię, ale wiem też że nic mnie nie zatrzyma. Zaczynam szukać lekkiego wiatru aby schłodzić rozgrzane ciało i cieszę się z tego, że debiut po 10 latach przerwy się udał. 41km i już czuć bliskość mety, zaczynam lekko przyspieszać, ostry zakręt w lewo, to już to rondo przed metą, zakręt w prawo i widzę metę, mijam 42km i rozpoczynam finisz tak dla zasady, mijam jeszcze z 10-ciu i jest: 3:02:05s. Teraz myślę, czemu tak krótko, przecież mogłem jeszcze, ale to chyba tylko adrenalina.

Przechodzę dalej pod kontrolę organizatorów. Jesteśmy dalej oddzieleni od tłumu wysokim płotem, ale słyszę w oddali krzyk Ewy i macham jej śmiejąc się.

Przechodzę dalej, gdzie panowie na stołkach, odpinają nam czipy z butów, nawet nie muszę się schylać, za nimi trochę przerwy i panie z medalami, dają do ręki. Co to, to nie. Tłumaczę na migi że musi mi go założyć na szyję i zakłada, teraz wiem, że maraton zaliczyłem. Dalej picie, jedzenie, srebrna folia na plecy aby nie wychłodzić się i wreszcie spotkanie z rodziną. Spotykam nawet kilku rodaków, krótkie rozmowy, pozdrowienia. Maraton dla wszystkich jest udany, pogoda wymarzona: bez słońca, +14 st.C, lekki wiaterek. Spotykam brata który wysiadł na ostatnich kilometrach w przeciwieństwie do mnie, ale i tak jego przewaga okazała się za duża do odrobienia. Wygrał ze mną o 1:53s., jest trochę rozgoryczony, bo zabrakło mu 12 sekund do złamania trzech godzin, ale i tak jest zadowolony. Bo kto by nie był, zaliczając największy maraton w Europie pod względem ilości startujących przy takiej wspaniałej publiczności w takim pięknym mieście jakim jest Paryż.



Mirosław Szraucner



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
Arti
01:19
orfeusz1
01:04
stanlej
00:55
Lektor443
00:49
cierpliwy
00:41
fit_ania
00:03
gpnowak
00:00
szyper
23:51
GriszaW70
23:43
mariachi25
22:48
Zedwa
22:41
LukaszL79
22:24
Wojciech
22:18
edgar24
21:46
uro69
21:44
GRZE¦9
21:44
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |