Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 679 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Praski "Triatlon"
Autor: Waldek Krzysztof
Data : 2002-04-02

Praski Triatlon (półmaraton, knedliki i piwo).
Półmaraton w Pradze, 23 marca 2002 roku.
Co przeżył i zobaczył przydługo spisał Waldek Krzysztof

Na początku będzie przydługi wstęp. Zainteresowanym samym biegiem czyli jak biegłem i biegłem, i zmęczyłem się, i dalej biegłem aż dobiegłem, polecam czytać fragment umieszczony pomiędzy gwiazdkami (gwiazdki wyglądają tak ******).
Do obecnego sezonu postanowiłem się solidnie przygotować. Walczyłem twardo całą zimę z niesprzyjającą aurą, śniegiem, lodem, wodą, wiatrem, dokładnie ze wszystkimi żywiołami za wyjątkiem ognia. Praski półmaraton miał być moim pierwszym poważnym startem w sezonie, głównym sprawdzianem przed maratonem w Dębnie, gdzie pragnę przełamać 3:30. W zeszłym roku atakowałem ten czas w Poznaniu ale górskie premie na ulicy Browarnej odebrały mi chęć i siły do walki.
Jak to już staje się w moim wypadku tradycją przed poważnymi startami, złapało mnie przeziębienie trzy tygodnie przed startem. Oznaczało to tydzień bezbiegowy, po którym nastąpił tydzień pogody deszczowej. Po przemoknięciu w drodze do i z pracy na rowerze brakowało mi już zaparcia do biegania szczególnie, iż przeziębienie z pewnością czaiło się za rogiem. W Pradze miałem wystartować z moim Praskim Łącznikiem Davidem. Niestety David ma problemy z kolanem i musiał półmaraton odpuścić. Ja jednak nie zwykłem zmieniać planów.
Wyjazd do Pragi okupić musiałem wczesną pobudką w piątek by zdążyć na 5:50 vlak směrem Poznań hlavni nadražy – Wroclaw. We Wroclawiu miałem přestup na prazsky vlak. Cudem udało mi się zmienić właściwie pociąg we Wrocławiu (w zamroczeniu sennym wyszedłem z pociągu z niewłaściwej strony i przez ‘techniczny peron’ – trochę wyglądał dziwnie bo jakiś wąski i ze słupami hali – i załadowałem się do pociągu do Jeleniej Góry). Wszystko się jednak skończyło dobrze i około 14:00 byłem już w Pradze. Po przyjeździe na ‘Vaclavaku’ zaliczyłem księgarnię z tanimi książkami (polecam wszystkim czytanie książek po czesku to jak rozwiązywanie łamigłówek) a następnie „U Pĕtnika” w Dejvicach (w Dejvicach kończy się zielona trasa metra) zjadłem knedliki (houskove i bramborove) z gulaszem i bramboraček (placek ziemniaczany) zapijając to oczywiście Radegastem. Po drodze na przystanek autobusowy (David mieszka na Suhdolu, gdzie trzeba jeszcze trochę pojechać autobusem) przechodzę koło innego znanego mi hostinca gdzie leją Wielkopopowickiego Kozła i wydaję 14 koron na desitku. Tak podbudowany mogę już Davida odwiedzić. Ląduję pod domem o 17:00, czyli moim zdaniem o wystarczającej porze by ktoś był w domu. Oczywiście mam pecha ale tez sam sobie jestem winien, że nie wziąłem z sobą numeru na komórkę Davida. Jego rodzice byli tego dnia akurat na koncercie i lądowali w chacie koło północy. David zaś pewny, że spóźniłem się na przesiadkę we Wrocławiu bez pośpiechu (o tej możliwości przyjazdu późnym wieczorem poinformowałem go e-mailem) pozałatwiał formalności z zapisaniem mnie i zbijał bąki w mieście czekając na mój ewentualny telefon na komórkę. Ja zaś chodziłem po osiedlu domków jednorodzinnych jak tygrys w klatce, przeklinając swoją głupotę. Zaczepił mnie jakiś starszy tubylec przyjaźnie radząc czekać w hostincu. Łatwo powiedzieć! Nie mogłem przecież czekać w hostincu bo co bym tam robił? Pił herbatę? Toż by zaraz ktoś zadzwonił na policję, że podejrzany typ się kręci. Maraton zaś piwny miałem rozpocząć następnego dnia po biegu. W końcu i z Davidem musiałem się trącić kielichem przed snem w imię przyjaźni polsko – czeskiej i wspólnych celów polityki międzynarodowej. Był jak wiadomo marzec, więc kotów w wiadomym celu latało po okolicy mrowie. Zaczepia mnie staruszka i pyta czy nie widziałem jej kota. Taki hniady mówi. Nie, akurat żadnego gniadego(?) kota nie widziałem. Robi się już ciemno, od chodzenia zaczynają mnie już z lekka boleć nogi, staruszek od hostinca (pewnie stamtąd wraca) tym razem ogląda mnie podejrzliwie. Zaczyna kropić. Sakra, myślę ale się władowałem, jeszcze złapię przeziębienie, które przecież tuz za rogiem się czai. Przed domem Davidowym siada na wycieraczce już ‘umarcowany’ kot i czeka. Nadzieja wlewa mi się w serce. Po chwili przyjeżdża David ze swoja dziewczyną Blanką. Ale skąd kot wiedział? Od tego momentu wydarzenia toczą się szybko, szybkie spaghetti, flaszka czerwonego wina, szybki przegląd na wideo kasety z moimi skokami ze spadochronem (mój konik) oraz filmu z wyprawy polarnej (konik Davidowy – tydzień wcześniej wrócił z pod koła polarnego w Norwegii, bagatela –35) i kimono.
*****
Po tym przydługim wstępie, który mam nadzieję większość opuściła przechodzę do dnia 23 marca 2002 roku. Opis śniadania chciałem już opuścić ale ma ono swoje znaczenie dla dalszej opowieści. Zjadłem z dwa kromale chleba z pasztetem jeszcze z Polski (no przecież nie mogłem dać mu się zepsuć), dwa opakowania ryżowego „przysmaku” i banany jeszcze z Polski znaczy, za Bułhakowem, drugiej świeżości. No co? Wyrzucić miałem, gdy ja już od 15 lat mieszkam w Poznaniu?. O konsekwencjach później.
David przygotował logistykę jak należy bo nie tylko zapisał mnie na bieg, ale i załatwił metę na Józefowie czyli całkiem blisko startu. Tam przebieram się do biegu, zasmarowuję nogi smrodliwym mazidłem (pomaga mi to przede wszystkim na psychikę). Poznaje także Daniela, brata mojego innego kolegi z Pragi Šimona, który także ma wystartować w biegu. No to fajnie myślę, ktoś będzie mi towarzyszył przed startem, gdy dopadają mnie wątpliwości i zadawać będę sobie pytanie, co ty tu gościu robisz. Jeśli ktoś przypomina sobie film Woody Allena „Wszystko co chciałbyś wiedzieć o seksie ale boisz się zapytać” i tę scenę, gdy wśród białych plemników przed „startem” znajduje się jeden czarnoskóry plemnik (to znaczy grają ich aktorzy ubrani na biało w pleminkopodobnych czapkach), który z wielkimi oczami rozgląda się wokół i pyta co ja tu robię, to rozumie moje myśli przed biegiem.
Pogoda jest, nazwijmy to delikatnie, taka sobie. Zimno, wieje wiatr i grozi deszczem albo śniegiem. W ramach rozgrzewki biegnę do toalet, które mieszczą się w parku. Do toalet nie docieram ale jakoś podobnie jak większość biegaczy daję sobie radę. Zaraz obok na placu Na Kampě mieści się meta biegu, o rzut kamieniem dalej Karlův Most, gdzie mieści się start półmaratonu. Gotowy do biegu ustawiam się razem z Danielem na w końcu gotującego się już do startu tłumu. Spiker zawodów ogłasza pięć minut do startu. Nerwowo przebieram nogami, napięcie rośnie jak u Hitchkocka. Za plecami Mala Strana i oblegany przez turystów zamek na Hradčanch, przed nami szanowny bruk Mostu Karola i Stare Město. Czekamy na strzał startera, którym w tym roku jest Wacław Klaus. Start uświetniają swoja obecnością (jak podali organizatorzy gdyż ja naocznie zweryfikowałem tylko Kalusa przebiegając, a właściwie przechodząc linię startu) dodatkowo Dana Zatopkova (żona świętej pamięci Emila Zatopka, sama też mistrzyni olimpijska), trzykrotny mistrz świata w dziesięcioboju Tomaš Dvořak, Ludmila Formanová (mistrzyni świata na

800 m w hali ) oraz hokeista Petr Svoboda zdobywca złotego gola na olimpiadzie w Nagano.
Wacław strzela i zaczyna się. Jest tłoczno, więc spacerem idę w kierunku startu co zajmuje mi co najmniej minutę. W końcu linia startu, mijam Klausa i włączam stoper. Kilkadziesiąt metrów biegnę tempem tłumu, ale jest to zdecydowanie za wolno i próbuję przesuwać się do przodu Nie jest łatwo ze względu na ciasnotę na moście. Lawirując miedzy biegaczami i koszami na śmieci, gdy próbuję przebiec przy murku nie mam czasu na rozkoszowanie się Mostem Karola wolnym od turystów, straganów z praską cepelią i zawsze tych samych grajków. Za mostem od razu skręt w lewo i ulicami ogólnie wzdłuż Wełtawy i wokół Jozefova i Stareho Mĕsta. To jest najbardziej malowniczy fragment biegu ze względu na obecność starej zabudowy. Ale kto ma czas na to patrzeć? Moim planem maksimum jest 1:30, więc muszę przebierać nogami szybko. Nie za bardzo jednak wierzę, że dam radę biec tak szybko, oznaczałoby to poprawienie mojej życiówki z Piły o ponad pięć minut. Biegnę trochę szybciej od większości otaczających mnie ludzi, od czasu do czasu jedynie ktoś idzie lepszym tempem ode mnie. Na drugim kilometrze rzucam okiem na zegarek. Jest osiem minut z jakimś hakiem, wiec tempo jest dobre. Staram się tak trzymać. Dogania mnie łysawy jegomość z napisem na koszulce wskazującym na bieganie gdzieś w USA. Idzie równym tempem i postanawiam się go uczepić. Po kilkuset metrach wiem jednak, że to dla mnie za szybko i muszę trzymać się po prostu swojego tempa. Biegania nie ułatwia często pojawiająca się kostka, nie są to jakieś zabójcze kocie łby, ale jednak dają się nogom we znaki. Po nie całej półgodzinie na trasie czuję już, że mam naprawdę dość. Trochę za wcześnie myślę i niepewność szeroką strugą wlewa mi się w serce. W masie zawodników posuwam się jednak do przodu. Warunki pogodowe jak na razie nie są złe. Deszcz ani śnieg na razie nie spadł, a i wiatr na razie nie przeszkadza choć przed biegiem wydawało się, że ma ochotę chwilami z nami powalczyć. Biegliśmy dotąd w osłonie miasta ale i po powrocie nad Wełtawę, po okrążeniu Starówki, i biegu wzdłuż Nowego Miasta, nie ma z wiatrem problemu. Nad Wełtawę wróciliśmy przy charakterystycznym budynku Teatru Narodowego (Narodni Divaldo) z jego złotym dachem, chwilę później minęliśmy po lewej znamy przykład nowoczesnej architektury w postaci kamienicy, zwanej ze względu na swój zwariowany, powykręcany kształt „Tańcząca parą” albo „Ginger i Fred”. Zaraz potem skręcamy przed Vyšehradem ostro w lewo i biegniemy przez bardziej industrialne dzielnice miasta. W okolicach znaku 7 km z naprzeciwka biegnie czołówka biegu. Na czele pięciu czarnoskórych zawodników. Potem reszta zawodników, najpierw wąską strużką, tu i ówdzie pojawiają się panie, a potem już zwartym strumieniem leją się moi pogromcy. Nachodzi mnie podejrzenie, czy aby czołówki biegów nie biegają po jakieś specjalnej trasie. Bo jak wyjaśnić fakt, że ZAWSZE biegną w przeciwnym kierunku niż ja.
Biegnie mi się ciężko, jak już pisałem, ale mimo to mozolnie wspinam się na coraz lepsze miejsce. Pytanie tylko czy wytrzymam tak do końca. Mijamy kapelę, która wygrywa jakiś znany mi rockowy standard, oczywiście zaraz wypadło mi z głowy jaki, i dobiegam do nawrotu. Po nawrocie widzę, że za mną jeszcze mrowie zawodników. Przebiegam pod jakimś wiaduktem i jest wreszcie 10 km. 43 minuty z hakiem. Już dawno wiedziałem, że o 1:30 mogę zapomnieć. Musiałbym przyspieszyć, a na to nie było mnie stać. Na dodatek czuję, że śniadanie zaczyna mi doskwierać i charakterystyczne uczucie w kiszkach, a raczej w ich ‘najdolniejszym’ odcinku staje się coraz bardziej niepokojące. Staram się myśleć o czymś innym. Dostrzegam przed sobą łysego jegomościa z Ameryki, którego pragnąłem kilka kilometrów wcześniej zatrudnić jako lokomotywę. Jak na moje oko ciągnie dalej równo ale to ja go doganiam i po chwili wysuwam się do przodu. W połowie trasy 47 minut z kawałkiem. Wygląda na to, że trzymam tempo, ale do mety jeszcze szmat czasu.
Wybiegamy znowu nad Wełtawę i czeka nas długa trasa wzdłuż rzeki aż do nawrotu, a potem z powrotem ta sama drogą. Pogoda wciąż OK. Chwilami nawet pojawia się słońce i robi mi się ciepławo w trzech koszulkach, spodniach od dresu (cienkich ale zawsze), rękawiczkach, czapie i szaliku. W pewnym momencie z katatonii biegowej wyrywa mnie znajomy głos, to David z aparatem robi mi fotkę. Przez chwilę zapominam o zmęczeniu i udaję, że nie jest źle. Ale ja wiem, że on wie jak czuję się naprawę. O zmęczeniu zapominam tez czasami, gdy pojawia się doping. Niestety pogoda i zapowiedź opadów z pewnością przegnała wielu potencjalnych widzów, a ci co są na trasie to są mocno niemrawi. Na szczęście na trasie jest wiele wolontariuszek (nie wiem, może pamięć płata mi miłego figla, ale wydaje mi się, że głównie piękne dziewczyny kierowały ruchem węża zbudowanego z czterech tysięcy nóg ) i te nie szczędzą słów zachęty ucieszną czeszczyzną i reagują uśmiechem na oznaki jakiejkolwiek oznaki życia biegnących. Przypomina mi się, właściwie to towarzyszy mi przez cały bieg, mój pierwszy maraton, który przebiegłem w 2000 roku właśnie w Pradze. Wtedy w maju było więcej kibiców i chyba byli bardziej rozbudzeni ze snu zimowego, gdyż dopingu było więcej. Grało też wtedy kilkanaście kapel na trasie. Zacząłem wtedy bardzo wolno (parwie 2:10 na półmetku) i drugą połowę gnałem jak Hermes ze skrzydłami u kostek połykając wręcz ludzi, ostatnie 10 km przebiegłem poniżej 5 minut na kilometr, czego nie udało mi się dotychczas powtórzyć i ukończyłem bieg z czasem 3:55. A tu trzynasty kilometr i łapie mnie kryzys. Biegnę wzdłuż rzeki, wąż biegu już jest po nawrocie i mijają mnie tysiące, miliony zawodników biegnących już „prosto” do mety. To chyba kryzys psychiczny, bo przecież mimo zmęczenia wciąż powoli przesuwam się w grupie do przodu. Byle do nawrotu myślę, byle do nawrotu, byle...Znowu kiszki przypominają o sobie. Pojawia mi się w głowie myśl by uciec w krzaczki i mieć wreszcie pretekst by dać sobie spokój. Może to fakt, że jednak wciąż nie jestem wyprzedzany utrzymuje mnie przy „życiu” i docieram do nawrotu. Tu zaraz słyszę z tyłu tupanie i wyprzedza mnie dwóch takich. No tak zaczęło się, myślę, teraz już do końca będą mnie wyprzedzać, a ja będę biegł wolniej i wolniej. Po kilkuset metrach moi dwaj pogromcy jednak także zostają w tyle. Ale mnie zaczynają siadać uda. Mijam już jednak 15 km i po skontrolowaniu czasu zaczynam mieć nadzieję, że życiówkę kropnę. Staram się oszukać sam siebie. Wmawiam sobie, że w zasadzie do mety mam już tylko pięć kilometrów. Przecież ostatni kilometr to już będzie finisz i dociągnie mnie adrenalina. Od pewnego czasu jednak robi się na trasie trudniej za sprawą silnego i przenikliwego wiatru w twarz. Już nie żałuje, że ubrałem trzy koszule, rękawiczki, czapkę i długie rajtki. Pod jednym wiaduktem to wiatr aż mnie zatrzymał. W oddali oczom mym ukazują się znajome mosty na Wełtawie i czuję już zbliżającą się metę. Wełtawę przekracza

my na kilometrze 18-tym. Wbiegając na most wyprzedzam długowłosego Czecha, który jednak nie daje za wygraną i daje silny odpór. Nie walczę, idę swoim tempem, które i tak mocno daje mi się we znaki. Zrównuje się mniej więcej z tempem otaczających mnie zawodników. Po przebiegnięciu mostu małe załamanie. Zamiast w prawo, prosto do mety, skręcamy w lewo, aby wyrobić jeszcze jakąś pętelkę. Innych zawodników podłamało to chyba bardziej ode mnie, gdyż znowu zaczynam powolutku wyprzedzać. Po chwili do moich nozdrzy dobiega znajomy, miły zapach. Zapach słodu. Podnoszę wzrok z asfaltu, po którym to ciągnąłem wzrok wraz z wywieszonym językiem i patrzę w lewo. Eureka. Ja to miejsce znam, Pivna Pohotovost, pogotowie piwne, sklep firmowy Browaru Staropramen czynny 24 h na dobę. Rzut oka w lewo i Browar Staropramen w całej okazałości, stoi tam i dopinguje mnie hektolitrami piwa rozlewanego do kegów, butelek i plechovek, które gromkim głodem wołają: Waldku, Waldku czekamy na ciebie na mecie! 2,5 km do mety już mnie nic nie mogło zatrzymać, ani palenie w udach, ani ucisk w kiszkach, ani kowadło stutonowe na piersiach. Nie sądzę bym przyspieszył, ale równy krok starcza by iść do przodu. Uśmiecham się przy nawrocie do zgrabnej wolontariuszki, nie ucieka, więc chyba nie wyglądam tak źle... Kątem oka widzę wzgórze z majestatyczną katedrą w czerni, to Vyšehrad, który mijaliśmy wcześniej zbyt blisko by kompleks katedralny zobaczyć.
Ostatnie dwa kilometry, próbuję przyspieszyć i nie daję rady. Ale nie ja jeden, wciąż prę do przodu z jakąś masochistyczną radością. 1 km, tu miałem przyspieszyć i dać się ponieść adrenalinie. Nie jest tak dobrze, ale nie jest też źle bo do mety posuwam się nawet szybko. W pobliżu miejsca gdzie wbiega się już do parku (tak, tego parku przy starcie, gdzie były ponoć toalety) jest mała rundka, by ominąć kilka budynków. Doganiam tu jedną panią, którą dopinguje grupa znajomych. Moim następnym celem staje się dużo młodszy zawodnik, którego doganiam przy samym parku. Mój Boże, ja naprawdę finiszuję. W parku zgromadziło się dużo widzów i moja dzielna postawa wzbudza okrzyki (tak mi się przynajmniej zdawało). Przez park i do mety już po kocich łbach. Przede mną jakieś następne dwie trzy osoby w zasięgu nóg. Przyspieszam i wyprzedzam je. Meta już tuż tuż, nogi i spowalniają. Przede mną jeszcze kilka osób, chwila namysłu i sprint. Ze dwie osoby jeszcze wyprzedziłem, patrzę na zegarek 1:32 i cos tam, nie przyglądam się stoperowi tylko naciskam przycisk stop.
Z tłumu woła mnie David z Blanką i pstrykaja mi fotkę. Odbieram medal, ciepłą herbatę i izotonic, a myślami jestem już przy piwie. Czekamy na Daniela. Robię sobie zdjęcie przy medalach, których jeszcze całe stosy czekały na biegaczy. W myślach zakładam, że jestem gdzieś pod koniec pierwszej połowy biegaczy. Okazało się, że z oficjalnym czasem (brutto) 1:33:26, zajmuję 403 miejsce czyli spokojnie w pierwszej ćwiartce. Daniel dobiega z życiówką w czasie 1:44. Świetny czas jeśli wziąć pod uwagę, że Daniel jest z zawodu kucharzem i jeszcze do niedawna (zanim nie zaczął biegać) walczył z chorobą zawodową kucharzy.
Ja także pobiłem życiówke o około 3 minuty. Dokładnie ile to nie wiem, bo mojego rzeczywistego czasu niestety nie poznałem gdyż nacisnąłem zły przycisk w stoperze. Chyba byłem trochę zmęczony. Mam nadzieję, że organizatorzy kiedyś podadzą tę informację z chipa. W pokonanym polu zostawiłem przedstawicieli czeskiej polityki w postaci rzecznika rządu (o ile to oznacza mluviči vlády?), ministra transportu (no tak, transport – bieganie, jest tu jakiś związek!) oraz wicepremiera (zainteresowanych nazwiskami i pochodzeniem partyjnym rzeczonych panów odsyłam do prasy.
Jak podają organizatorzy, bieg przekroczył „magiczną” granicę 2000 uczestników (na mecie odnotowano prawie 1800 biegaczy i biegaczek), z czego panie stanowiły całe 25%.
Bieg tradycyjnie już wygrali zawodnicy z Kenii obsadzając cztery czołowe miejsca. Wygrał Willy Cheruiyot z czasem 01.02.15. Drugie miejsce zajął o 5 sekund wolniejszy Eliud Legat. Na trzecim stopniu podium stanął faworyt biegu, legitymujący się najlepszą życiówką w półmaratonie Simon Bor z czasem 1:02:30. Musiał to być piękny finisz, ale z mojego miejsca na trasie nie można go było dokładnie zobaczyć!. Wśród pań zwyciężyła Włoszka Gloria Marconi z czasem nowego rekordu trasy 1:12:06, o 44s lepszym od poprzedniego. Polka Grażyna Syrek była druga, z czasem 1:14: 45. Trzecia była reprezentantka gospodarzy Jana Klimešowa.
Jak podali organizatorzy, a co mile głaszcze moje ego, niesprzyjające warunki pogodowe w postaci zimna i silnego wiatru, przynajmniej o minutę pogorszyły uzyskiwane czasy. Z powodzeniem mogę więc odjąć jakieś półtorej minuty od mojego czasu, którego i tak jak na razie nie znam.
Okazało się, że z Polaków nie tylko ja dobrze się spisałem. Inni polscy zawodnicy także bardzo dobrze się zaprezentowali. Miejsca 7-9 zajęli Krzysztof Przybyła, Adam Dobrzyński i Artur Osman. Nasze panie spisały się jeszcze lepiej. Wspomniana powyżej Grażyna Syrek uplasowała się na drugim miejscu, czwarta była Aniela Nikiel, a Izabela Zatorska, dla której trasa musiała wydawać się strasznie płaska, zajęła miejsce piąte.
*****
Tyle o biegu. Pozostała już tylko druga i trzecia cześć Triatlonu Praskiego, czyli część KO okraszona knedlikami i piwem.
Radośnie wracamy na naszą metę na Józefowie, na ostatnich metrach może wracałem trochę mniej radośnie gdyż kiszki zaatakowały z wielka mocą. Było o włos, ale się udało. W formie po biegu byłem niezłej, na stopach jedynie drobne stygmaty biegowe, a uda trochę obolałe. Tu przydaje się żel z torby startowej od organizatora biegu. Żel ta ma tą wieka zaletę, że mocno nie śmierdzi i można się po posmarowaniu udać między ‘normalnych’ ludzi. Po kąpieli ruszamy na miasto. Od razu łapie nas potworne gradobicie i zawieja. Nie wiem co by się stało na trasie gdyby zaczęło się to dwie godziny wcześnie. W tym gradzie i wietrze ciężko było nawet iść. Docieramy jednak do knajpy. Zjadamy obiad w postaci knedlików i trzech piw. Łapie mnie zmęczenie biegiem i podróżą. Jest godzina 16:00, a mi zdaje się, że to wieczór. Na szczęście w następnym hostincu po kilku piwach wracam do normy. Przypadkiem, prawem zasiedzenia, łapiemy się za darmo na koncert jakieś niezłej kapeli. Hostinec mieści się na górze w pobliżu tego wielkiego metronoma, którego widać patrząc z rynku wzdłuż ulicy Paryskiej, głównej ulicy starej dzielnicy Żydowskiej Josefovo. Schodząc ze wzgórza o godzinie 11 w nocy rozkoszowałem się widokiem pięknie oświetlonej nocnej Pragi. Po xx piwach był to widok zapierający dech w piersiach, acz trochę rozmazany. Wieczór zakończyliśmy wizytą w restauracji specjalizującej się w stekach. Stek smakował jak w Big Texan w Amarillo.
Następnego dnia zrobiliśmy wycieczkę na górę Řip położoną 30-40 km od Pragi. Na tej to górze, według legendy, Czech po rozstaniu się z Lechem i sprawdzeniu, czy Rus poszedł już sobie wystarczająco daleko, podjął decyzję o założeniu u jej stóp P

aństwa Czeskiego. Góra ma ponad 400 metrów, więc był to niezłe wyzwanie dla moich nóg. Na szczęście na szczycie był mały hostinec a tam oczywiście knedliki i piwo. Ciekawe czy na górze Řip od czasu Lecha był jeszcze jakiś Polak poza mną?
Do domu wyjechałem wieczornym pociągiem. W stronę Pragi jechałem przez wiosenne góry, wracałem zaś przez ośnieżone. W poniedziałek o 3:30 dojechałem do Poznani, a przed 9:00 stawiłem się w pracy, by kontynuować szare życie bez wyzwań i rywalizacji...
Na zakończenie chciałbym podziękować wszystkim współbiegnącym na trasie Półmaratonu Praskiego za pomoc w wybiegnięciu nowego rekordu życiowego oraz zaprosić wszystkich do Pragi na maraton, który odbędzie się w maju oraz na półmaraton za rok. Biega się w Pradze fajnie, a o atrakcjach Pragi można opowiadać godzinami przy piwie. Jak wiadomo picie piwa w Pradze ma wciąż taką zaletę (o ile ktoś nie pójdzie do snobistycznej knajpy, albo nie będzie próbował czarować w jakimś nieludzkim zachodnim języku, zamiast używać uciesznej środkowoeuropejskiej mieszanki językowej), iż wypijając każde kolejne piwo człowiek się cieszy, że oszczędza pieniądze.....
Wszelkie informacje o maratonie i półmaratonie praskim znaleźć można na stronie:
www.pim.cz
Po zakończeniu biegu wyniki od ręki dostępne na stronie www. Zawiadomienie o swoim czasie dostałem także na swój adres e-mailowy, podobnie informacje z linkiem do fotek z biegu, na których moja osoba szturmuje metę. Odbitki można oczywiście zamówić jeśli ma się nadmiar bejmów.
Ps. Przepraszam wszystkich za kaleczenie tu i ówdzie w tekście malowniczego czeskiego języka.



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
¦migło
23:06
grzedym
23:05
soniksoniks
22:33
42.195
22:10
fit_ania
22:10
Citos
21:35
heelmaes
21:29
Marcin Kaliski
21:13
BULEE
20:59
uro69
20:55
Admin
20:35
Raffaello conti
20:31
Wojciech
20:26
gpnowak
20:26
eldorox
20:18
UKS ATOS WoĽnice
20:02
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |