| Przeczytano: 504/373758 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Historia biegowej rewolucji wg. Jeffa Gallowaya | Autor: Jeff Galloway | Data : 2011-10-28 | Od półtora miesiąca dostępna jest w sprzedaży na naszym krajowym rynku najnowsza książka Jeffa Gallowaya pt. "Bieganie metodą Gallowaya". Prezentujemy Wam kolejny obszerny fragment książki zatytuowany tym razem "Historia biegowej rewolucji". Życzymy przyjemnej lektury!
Książkę możecie zamówić KLIKAJĄC TUTAJ
Bieganie nie jest niczym nowym. Nasi przodkowie musieli już w najdawniejszych czasach chodzić i biegać, żeby przetrwać. Starożytni grecy urządzali wyścigi przynajmniej od 776 roku p.n.e., kiedy to odbyła się pierwsza olimpiada. Sławny biegacz Fidippides przebiegł w 490 roku p.n.e. 600 kilometrów w ciągu 4 dni, aby zawezwać pomocy sąsiedniej Sparty dla zagrożonych nieuchronną inwazją Aten.
W Anglii okresu sprzed rewolucji przemysłowej, możni wysyłali biegaczy przed swymi ciągniętymi przez konie karetami, aby ci mogli ich ostrzec przed ewentualnym niebezpieczeństwem. Po dzisiejszy dzień zamieszkujący północno-zachodni Meksyk Indianie Tarahumara urządzają piesze wyścigi i przemierzają 300 – 400 kilometrów dziennie, kopiąc przy tym piłkę. Bieganie to naturalna forma ludzkiej aktywności. Bieganie dla sportu istniało od wieków, począwszy od nieformalnych testów siły woli i wielkości ego, przez wyścigi szkolne, aż po zawody olimpijskie, ale dopiero w niedawnej przeszłości na trasę biegów zaczęli ruszać ludzie za wszelkiego rodzaju środowisk.
Chociaż biegacze są z reguły optymistami, to nawet najbardziej optymistycznie nastawiony fan biegów nie mógł zakładać tak oszałamiającej intensyfikacji aktywności w tej dziedzinie. Osobiście pracowałem z ponad 100 tysiącami zwykłych osób, które odkryły, że odprężenie i ogólne polepszenie nastawienia do życia, jakie dają im codzienne biegi, polepszają ich samopoczucie i pomagają czerpać więcej radości z życia. Ci którzy biegają mądrze, mniej więcej trzy razy w tygodniu, nie rezygnują, ponieważ dobrze się dzięki temu czują!
Różne przyczyny mogą stać za decyzją o podjęciu biegania: może chodzić o zrzucenie wagi, poprawę sprawności, dobre samopoczucie, odstresowanie, współzawodnictwo, albo o dzielenie z innymi wspólnych doświadczeń. Pewne znaczenie może mieć również zaawansowany stan współczesnej techniki. Większość pracy, jaką dawniej wykonywano ręcznie, realizują obecnie maszyny. Nasi odlegli przodkowie wiedli życie wypełnione aktywnością fizyczną, przemierzając dalekie dystanse w celu zdobycia korzonków, orzechów i ziaren, albo dla upolowania zwierzyny; nasi dziadkowie albo pradziadkowie musieli orać pola, aby zapewnić sobie wyżywienie oraz ręcznie wytwarzali wszelkie potrzebne na co dzień sprzęty, natomiast my funkcjonujemy w dużym stopniu w ekonomii narzucającej siedzący tryb życia.
Coraz liczniejsi ludzie poszukują sposobów na odzyskanie zdrowia, sprawności, i szczupłej sylwetki, które kiedyś były czymś naturalnym dla naszych aktywnych fizycznie przodków. Wydaje się, że mamy do czynienia z nową epoką. Być może jest tak, że kiedy społeczeństwo osiągnie wysoki poziom wydajności przemysłowej i technologicznej, jego obywatele, którzy od dawna zaniedbywali fizyczną stronę swojej natury, zaczynają reagować i poszukują sposobów na przywrócenie harmonii między ciałem, umysłem i duchem.
Biegałem jeszcze zanim stało się to w Ameryce modne. Następnie, pod koniec lat 60-tych zacząłem zauważać, jak na drogach, po których biegałem dotąd samotnie, pojawiają się nieliczni inni biegacze. Na początku lat 70-tych było ich już więcej, a obecnie miliony osób uprawiają bieganie w sposób regularny. Mogłoby się to wydawać naturalną ewolucją, ale patrząc wstecz potrafiłbym wskazać kilka osób, które odegrały kluczową rolę w rozpętaniu biegowej rewolucji, jaką możemy obserwować w naszych miastach. Są to trzej nauczyciele: Arthur Lydiard, Bill Bowerman i dr kenneth Cooper, oraz czterech biegaczy: Amby Burfoot, Frank Shorter, Bill Rodgers, i Joan Benoit Samuelson. Było też oczywiście wielu innych, ale te siedem osób stanowiło katalizator wyrażający i potęgujący ducha czasów. Byli w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie, dostarczając odpowiedniej inspiracji dla nowego podejścia, które odegrało kluczową rolę przy narodzinach biegania dla kondycji.
Bieganie w Nowej Zelandii. W latach 40-tych dwudziestego wieku były zawodnik rugby, Arthur Lydiard, który miał już wtedy nadwagę i pracował przy taśmie produkcyjnej w nowozelandzkiej fabryce butów, uznał, że w jego życiu nadszedł czas na zmianę. Weekendowa gra w rugby nie pomagała mu zrzucić opony, jaka narosła wokół jego brzucha, więc zdecydował, że spróbuje wybiegać niechciane kilogramy. Jednak obserwacja współczesnych mu biegaczy z jego okolicy nie napawała optymizmem. Biegali oni dookoła toru wyścigowego na pełnej szybkości, aż do zupełnej utraty sił. Powszechnie uznawana filozofia życiowa zakładała, że nie da się nić zyskać bez bólu.
Arthur chciał odzyskać formę, ale nie w taki sposób. Zamiast tego wykorzystał przestronne nowozelandzkie drogi i wyznaczył sobie program treningowy oparty na długich, wolnych biegach. W ciągu kilku miesięcy udało mu się schudnąć. W ciągu kolejnych lat uzależnił się od biegania i odkrył w sobie długo skrywanego ducha rywalizacji. Zaczął się zastanawiać, jakie wyniki udałoby mu się osiągnąć w maratonie i wkrótce Lydiard uprawiający jogging przeistoczył się w Lydiarda startującego w zawodach. W końcu doszedł do tego, że reprezentował Nową Zelandię na Igrzyskach Wspólnoty Brytyjskiej w 1951 roku.
Kilka młodych osób z jego okolicy zaczęło biegać razem z Lydiardem, i w końcu poprosili go oni, żeby został ich trenerem. Lydiard wyraził zgodę i opracował własny program – kładący nacisk na długie biegi w wolnym tempie – tworząc dla swoich uczniów sekwencję ćwiczeń biegowych. Na olimpiadzie w Rzymie w 1960 roku, trzech spośród tych dzieciaków z sąsiedztwa – Peter Snell, Murray Halberg i Barry Magee – wywalczyło medale w biegach na długie dystanse. Lydiard zdobył miejsce w publicznej świadomości i został bohaterem narodowym.
Można powiedzieć, że Lydiard wynalazł jogging. Po olimpiadzie zapraszano go często, żeby wygłaszał przemowy do grup złożonych z prowadzących siedzący tryb życia kobiet i mężczyzn po trzydziestce, czterdziestce, i starszych.
Ludzie do których przemawiał, zaczęli sobie uświadamiać, że także oni, tak jak ten niegdyś walczący z nadwagą zawodnik rugby, mogliby zacząć łagodnie biegać polepszając swoją kondycję fizyczną. Bieganie służyło nie tylko zrzuceniu wagi, ale mogło stanowić dobrą zabawę. Lydiard zmienił powszechny wizerunek biegania, przekreślając dawne podejście, zakładające intensywną, uciążliwą i bolesną aktywność i tworząc z niego towarzyski i cywilizowany komponent nowozelandzkiego stylu życia. Wiarygodność, jakiej przydawały mu medale olimpijskie, umożliwiła mu dotarcie do milionów. Na początku lat 60-tych ruszył tych ludzi z krzeseł, wyprowadził ich na drogi, i w ten sposób narodził się undergroundowy ruch biegowy.
Jogging w Ameryce
Bill Bowerman jest jednym z najznamienitszych trenerów biegaczy w Stanach Zjednoczonych, ale jeszcze ważniejsza jest rola, jaką odegrał, sprowadzając jogging do Ameryki. Zimą 1962 roku, krótko po tym, jak prowadzona przez niego drużyna University of Oregon ustanowiła rekord świata w sztafecie na cztery mile, nadeszło zaproszenie na wyścig z drużyną z Nowej Zelandii, do której należał poprzedni rekord świata. Bowerman in jego drużyna zostali gośćmi Arthura Lydiarda.
"Pierwszej niedzieli mojego pobytu w tamtym kraju" wspominał Bowerman w książce Billa Dellingera The Running Experience "Lydiard zapytał mnie, czy nie zechciałbym przebiec się z ludźmi z miejscowego klubu joggingowego. Byłem przyzwyczajony do treningu, kiedy trzeba przejść 50 metrów, przebiec truchtem 50 metrów, przejść pół kilometra, więc sądziłem, że jestem zaprawiony...
Wyszliśmy, a w parku spotkaliśmy kilkaset osób – mężczyzn, kobiety, dzieci, w każdym wieku i w każdym rozmiarze. W żołądku czułem cały czas śniadanie, kiedy Lydiard wskazał na odległe wzniesienie i powiedział, że pobiegniemy na Wzgórze Dwóch Sosen. Wydawało się, że dzieli je od nas około 3 kilometrów. Ruszyliśmy i przez mniej więcej kilometr nie było źle, a potem zaczął się podbieg na to wzgórze. Boże, jedyną rzeczą jaka trzymała mnie przy życiu była nadzieja, że umrę.
Od razu spadłem na koniec grupy, a pewien starszy mężczyzna, przypuszczam, że mógł mieć około 70 lat, cofnął się razem ze mną i powiedział ‘widzę, że masz problemy’. Nic nie odpowiedziałem... bo nie mogłem. Zawróciliśmy więc obaj i dotarliśmy na start mniej więcej w tym samym czasie co pozostałe osoby, które przebiegły pełną trasę".
Bowerman, który miał wtedy 50 lat, spędził na Nowej Zelandii 6 tygodni i biegał każdego dnia. Zrzucił prawie 5 kilo i schudł w pasie o 10 centymetrów. Kiedy wrócił do Oregonu wiedział już jak uprawiać jogging – swobodnie i bez pośpiechu. Od razu po powrocie do domu odebrał telefon od Jerry’ego Uhrhammera, dziennikarza działu sportowego gazety Eugene Register-Guard. Uhrhammer chciał się dowiedzieć, jak wypadły biegi drużyny, ale Bowerman był dużo bardziej podekscytowany tym, czego dowiedział się o joggingu.
Dziennikarz, który później, już po operacji na otwartym sercu, sam zajął się joggingiem, opublikował kilka artykułów opartych na informacjach Bowermana. Trener zaczął zaś urządzać co niedzielę rano biegi, które Uhrhammer nagłaśniał w swoich artykułach.
Zainteresowanie tymi biegami rosło i Bowerman otrzymywał prośby o zorganizowanie zajęć i poradnictwa dla lokalnych grup biegaczy z Eugene. Tak też uczynił, wykorzystując niektórych spośród swoich wspaniałych oregońskich biegaczy w roli wykładowców. Nie minęło wiele czasu i trener stwierdził, że stoi w obliczu powodzi próśb o informacje na temat tego nowego zjawiska, wobec czego w roku 1966 napisał wraz z mieszkającym w Eugene kardiologiem dr Waldo Harrisem 20-stronicową broszurę pod tytułem Jogging. W następnym roku opublikował rozszerzoną wersję tego dzieła, którego sprzedaż przekroczyła ostatecznie milion kopii. Ziarno ruchu na rzecz joggingu zapuściło pewne korzenie w amerykańskiej ziemi.
Aerobik dla sprawności. W 1960 roku choroby serca odpowiadały w Ameryce za więcej zgonów niż jakiekolwiek inne schorzenie. Całe pokolenie amerykanów zbyt łatwo uległo pokusie „łatwego życia”. Do połowy lat 40-tych ludzie pracowali stosunkowo ciężko. Ograniczenia finansowe sprawiały, że konsumpcja mięsa utrzymywała się na niskim poziomie, a konsumpcja warzyw na wysokim. Jednak powojenna prosperity zapewniła ludziom więcej wolnego czasu, więcej siedzących stanowisk pracy oraz fundusze na zakup mięsa, śmietany, masła... Wskaźnik chorób serca piął się gwałtownie do góry.
Siły powietrzne zaczęły się niepokoić, kiedy ich piloci zaczęli umierać na niewydolność serca, często pociągając za sobą samoloty o wartości wielu milionów dolarów. Dlatego też ich przedstawiciele zainteresowali się bardzo propozycją jednego z pracujących dla nich młodych lekarzy, Kennetha Coopera, który zasugerował, żeby zbadać, czy ćwiczenia mogą mieć wpływ na współczynnik ryzyka w odniesieniu do chorób serca.
W chwili powrotu Bowermana z Nowej Zelandii Cooper odbywał właśnie staż w Bostonie. Mimo że w liceum i na studiach był gwiazdą torów wyścigowych (potrafił przebiec milę w 4 minuty i 18 sekund), to w okresie po ukończeniu studiów i na stażu nabawił się wysokiego ciśnienia i przytył 18 kilo. Jak sam wspomina, pewnego dnia postanowił pojeździć na nartach wodnych. Ponieważ w młodości był w tym sporcie naprawdę dobry, więc "założył narty do slalomu, polecił kierowcy motorówki przyspieszyć od razu do prawie 50 kilometrów na godzinę i nastawił się na świetną zabawę, jak za dawnych czasów."
"Czekała mnie jednak niespodzianka. Po trzech albo czterech minutach byłem kompletnie wyczerpany, a poza tym nagle zrobiło mi się słabo i niedobrze. Powiedziałem kierowcy, żeby się zatrzymał i jak najszybciej odholował mnie na brzeg. Przez kolejne 30 minut leżałem zwalczając mdłości na brzegu, w głowie miałem karuzelę i szczerze mówiąc nie byłem w stanie ułożyć myśli w logiczny ciąg."
Doświadczenie to wywarło na Coopera taki sam wpływ, jak ten niedzielny bieg na Nowej Zelandii na Billa Bowermana. Narzucił sobie program łączący ćwiczenia i dietę, dzięki któremu udało mu się schudnąć z prawie 95 kilogramów do 76, a zawartość tłuszczu w jego organizmie spadła z 30% do 14%. Jego entuzjastyczne nastawienie do ćwiczeń, a także rola, jaką choroby serca odgrywały w natężeniu częstotliwości katastrof lotniczych, przekonały kierownictwo sił powietrznych o wartości proponowanego przez niego programu próbnego. Rezultaty jego badań zostały opublikowane w przełomowej książce pt. Aerobics.
Książka Coopera wyjaśniała w przystępny sposób fakty, jakie obserwowano już od pewnego czasu – że wygodne życie może zostać przerwane przez złe nawyki żywieniowe, i że ćwiczenia fizyczne mogą pomóc przezwyciężyć wiele czynników ryzyka. Amerykanie byli otwarci na te idee. Jaki może być pożytek z ładnego domu, rodziny i zarobków, jeżeli brak zdrowia uniemożliwia czerpanie z nich radości?
Celem Coopera było przeciwdziałanie letargowi i brakowi aktywności większości amerykanów, a to poprzez pokazanie im korzyści płynących z regularnych ćwiczeń. A co najważniejsze pokazał im jednocześnie jak je robić. Jego ujęty w punktach system dawał zawierał również wskazówki nawet dla tych początkujących, którzy byli zupełnie bez kondycji.
Decydujące zwycięstwo biegaczy. Tak jak medale olimpijskie stanowiły zapalnik dla pożaru aktywności fizycznej w wersji Lydiarda na Nowej Zelandii, , tak też sukcesy rodaków na olimpiadzie pokazały amerykanom, że oni również mogą zająć się biegami długodystansowymi. Począwszy od 1908 roku do olimpiady z 1964 roku w Tokio, tylko jeden Amerykanin zdobył złoty medal na takim dystansie: był to Horace Ashenfelter, który zwyciężył w 1952 roku bieg z przeszkodami.
Wszystko to uległo zmianie na olimpiadzie w Tokio, kiedy to Bill Mills, zawodnik kompletnie nieznany, pokonał faworytów Australijczyka Rona Clarke’a i Tunezyjczyka Mohameda Gammoudi zwyciężając bieg na 10 tysięcy metrów. Cztery dni później Amerykanin Bob Schul zdobył złoto w biegu na 5 tysięcy metrów, a jedną sekundę za nim na metę wbiegł zdobywca brązowego medalu Bill Dellenger, 30-letni trener biegów z liceum w Springfield w Oregonie.
Po latach zawodów o niskiej liczbie uczestników ilość osób startujących w najważniejszych amerykańskich wyścigach zaczęła rosnąć. W roku 1964 ilość startujących w maratonie bostońskim, najstarszym w całym kraju, po raz pierwszy przekroczyła 300 osób. W roku 1967 było to już 479 osób; w roku 1970 startowało już 1150 zawodników. Również zawody Bay to Breakers z San Francisco doświadczyły podobnego wzrostu zainteresowania. Od 15 osób w roku 1963, liczba startujących wzrosła do 124 w roku kolejnym, do 1241 w roku 1969, aż po 75000 w roku 1984!
Choć biegów było coraz więcej, to żadnemu z Amerykanów nie udało się wygrać w najważniejszym krajowym maratonie – bostońskim – w którym Amerykanin triumfował po raz ostatni w roku 1957, kiedy to nauczyciel z Groton w stanie Connecticut, John J. Kelley, pobił rekord tego wyścigu. Po zwycięstwie Kelley’a zawody zostały zdominowane przez Japończyków i Finów aż do roku 1968, kiedy to wygrał inny reprezentant Nowej Anglii, również pochodzący z Groton i trenowany przez Kelley’a. To historyczne zwycięstwo w wykonaniu mojego kolegi z akademika Amby’ego Burfoota zainspirowało tysiące osób biegających rekreacyjnie do włączenia się w uprawianie tego nabierającego popularności sportu.
Następnie, na początku lat 70-tych, Frank Shorter, absolwent Yale i student prawa, zdobył pozycję czołowego biegacza długodystansowego kraju, a były gwiazdor biegów na bieżni z Oregonu – Kenny Moore – przerzucił się na drogi i w 1970 roku zdobył drugie miejsce na maratonie w Fukuoce.
W roku 1971 obaj Shorter i Moore zakwalifikowali się do maratonu na mistrzostwach panamerykańskich, który zakończył się zwycięstwem Shortera. Kenny Moore był pisarzem i podjął pracę w czasopiśmie Sports Illustrated. Napisane przez niego inspirujące opowieści na temat biegów na światowym poziomie natchnęły miliony jego czytelników.
Rozmach amerykańskiej rewolucji biegowej przybrał jeszcze na sile w roku 1972 po olimpiadzie w Monachium, gdzie telewizja ABC Sports zdecydowała się uczynić maraton jedną z głównych pokazywanych na tym kanale dyscyplin. Fakt że Shorter zdołał pokonać jedną z najlepszych kiedykolwiek zestawionych grup zawodników, i to aż o dwie minuty, stanowił ostateczne potwierdzenie tego, że Amerykanie potrafią odnosić sukcesy w biegach na długich dystansach.
Kolejny dowód na to pojawił się kilka lat później, kiedy Bill Rodgers zaskoczył wszystkich zwyciężając maraton bostoński w 1975 roku. Powtórzył ten sukces w roku 1978, 1979, i w 1980. Cieszący się powszechną sympatią Rodgers emanował młodzieńczą energią i otwartością, które odróżniały go bardzo od zadufanych zawodowych biegaczy tamtej epoki. Dopuszczał do siebie niezliczonych fanów, którzy ustawiali się po zawodach w kolejce, żeby z nim porozmawiać, a on rzadko kiedy odmawiał autografu.
Joanie Benoit od spędzonego w Maine dzieciństwa lubiła rywalizację we wszystkim co robiła, a po kontuzji odniesionej przy jeździe na nartach zaczęła trenować biegi, żeby powrócić do formy. Według relacji jej trenerów nie zwyciężała w każdym wyścigu do którego stanęła, ale dawała w nich z siebie wszystko, podobnie jak na treningach. Miała przez to kilka razy kłopoty, co doprowadziło ją do co najmniej sześciu zabiegów chirurgicznych. Na mniej niż trzy tygodnie przed eliminacjami do maratonu na olimpiadzie w roku 1984 Joanie doznała tak ciężkiej kontuzji kolana, że konieczna była operacja. Jednak nie tylko udało jej się zakwalifikować do kadry olimpijskiej, ale też wygrała pierwszy maraton kobiet. Obecnie Joan Benoit Samuelson jest pełną poświęcenia matką, która wciąż biega ponad godzinę dziennie.
Lydiard, Bowerman i Cooper byli nauczycielami, którzy obudzili w ludziach zainteresowanie regularnymi ćwiczeniami, natomiast Burfoot, Shorter, Rodgers i Samuelson (wszyscy należący do pokolenia baby boomers) byli w kluczowych momentach źródłem inspiracji dla rosnącej grupy amerykańskich biegaczy. Amerykanie wiedzieli, że aktywność fizyczna ma zasadnicze znaczenie dla zachowania zdrowia w przyszłości, a bieganie stało się dla wielu z nich wspólną pasją.
Książkę możecie zamówić klikając poniższy baner
|
| | Autor: lipton65, 2011-10-31, 08:57 napisał/-a: do biegania .Każdego zachęcam przeleć ile możesz stopniowo wydłużaj trase a potem idż.Jak już wydłużysz do 10 ,15 itd
bez zatrzymywania i łażenia wtedy zapisz się na bieg.Taka jest kolej.Satysfakcja z biegania polega na umiejętności przebiegnięcia trasy 5 ,10 15km itd a nie na jej przełazeniu.
Bieg ma oczyszczać pod każdym względem więc po co mówić ukończyłem maraton czy półmaraton a że połowe z tego lazłem tej prawdy już się nie mówi bo wstyd. | | | Autor: kasjer, 2011-10-31, 09:32 napisał/-a: To jednak prawda, że czytanie ze zrozumieniem to w Polsce problem. Przykra sprawa.
Zdanie o tych wynikach po 3-4 m-cach biegania jest w cudzysłowiu!!!, czyli nie jest to moje zdanie ale cytat z profilu innego biegacza. Zacytowałem to, bo mnie to rozbawiło. Szczególnie rozbawiła mnie naiwność autora tych słów, który umieszcza to na forum ludzi którzy wiedzą co to pot i ból biegania;)
Wynik 1:19:27 to mój wynik na 15km w Tucholi. Jak mogłem jednocześnie biec i 10 i 15km w tym samym czasie?! A i tak jestem dumny z tego wyniku, bo zrobiłem go po 4 m-cach po operacji. Bardzo on mnie motywuje do dalszego biegania. Na 10 km marzy mi się wynik poniżej 50 min ale na tempo poniżej 5:00/km muszę jeszcze sporo popracować.
Wynik z Piły to mój osobisty wynik. Mój pierwszy półmaraton. Piła nauczyła mnie pokory bo planowałem (i byłem na taki czas przygotowny) poniżej 2:00 ale wyszło słoneczko i ustawiło mnie w odpowiednim dla mnie miejscu. Jadę za tydzień do Kościana i mam zamiar mój plan (czyli przebiec poniżej 2:00) zrealizować.
A maratonu nie biegłem jeszcze. Narazie na treningu zrobiłem 26 km. I już trochę poczułem jak to boli:) Może w maju przyszłego roku zdecyduję się na pierwszą próbę. I będę się cieszył, jeżeli zejdę poniżej 4:20. Po roku biegania, 3 razy w tygodniu i niepaleniu papierosów (rzuciłem, jak miałem 6 lat, "wypaliłem" z kolegą 3 i rzuciłem to cholerstwo;)
Więc proszę jeszcze raz - czytać i myśleć. W bieganiu też się to przyda.
ps. Nie podaję, kto jest takim mistrzem biegania po 3 m-cach bo po co? Niech żyje w przekonaniu, że wszystkim kopary opadły;) | | | Autor: kasjer, 2011-10-31, 10:24 napisał/-a: Podpisuję się pod ostatnim zdaniem Kolegi | | | Autor: agawa71, 2011-10-31, 11:24 napisał/-a: Kamień z serca :)). Nie zrozumiałam Twojej wypowiedzi. Sądziłam, że piszesz o sobie.
Sorki :)))). | | | Autor: Mixer, 2011-10-31, 11:34 napisał/-a: Przegranym jest tylko ten,kto zejdzie z trasy. nie piszę tu o kontuzji. a ten co kontynuuje tzn,że walczy dalej,nie poddaje się! | | | Autor: kasjer, 2011-10-31, 11:40 napisał/-a: :))) No problem - jak mawiał pożeracz kotów z planety Melmac - Alf. Lubię biegać a biegając nabrałem szacunku dla tych co na mecie daleko przede mną i może już nie tak daleko ale za mną. Takich głupot bym nie wypisywał:))) Pozdrawiam | | | Autor: Gulunek, 2011-10-31, 15:37 napisał/-a: Zwracam Honor, mój bład :) faktycznie trudno dostrzec cudzysłów :)))
Podobnie jak Aga życzę zabiegania nałogu :) Pozdrawiam. | | | Autor: zbig, 2011-11-12, 17:33 napisał/-a:
| | | Autor: zbig, 2011-11-12, 17:48 napisał/-a: Chciałem zauważyć, jak często czyta się jakiś tekst (w tym wypadku cytowany fragment z książki Gallowaya) bezkrytycznie przyjmując na twarz pewne niesprawdzone fakty.
Poniżej fragment:
[cytat z Gallowaya]
...Po dzisiejszy dzień zamieszkujący północno-zachodni Meksyk Indianie Tarahumara urządzają piesze wyścigi i przemierzają 300 – 400 kilometrów dziennie, kopiąc przy tym piłkę. Bieganie to naturalna forma ludzkiej aktywności...
Co ten Galloway pisze?
Jeżeli przyjąć, że ci indianie przemieżają dziennie 400km, a doba ma 24h ( chociaż dzień tylko 12h ) ale zakładam z górką, że szli dzień i noc (z pochodniami chyba?) to mi wychodzi, że szli srednim tempem (podkreślam średnim) takim, że maraton pokonali by w czasie 2:30. Ale oni nie szli takim tempem tylko jednego maratonu, ale szli tak cały dzien, a raczej dobę.
Jak oni to zrobili???
A jeszcze, jak dodaje autor szli kopiąc piłkę???
Czegoś takiego jeszcze nie widziałem? :-))))
ha ha ha !
Czytam dalej…
[2-gi cytat z Gallowaya]
…Osobiście pracowałem z ponad 100 tysiącami zwykłych osób, które odkryły, że odprężenie i ogólne polepszenie nastawienia do życia, jakie dają im codzienne biegi, polepszają ich samopoczucie i pomagają czerpać więcej radości z życia. Ci którzy biegają mądrze, mniej więcej trzy razy w tygodniu, nie rezygnują, ponieważ dobrze się dzięki temu czują!...
Czyli osobiście Pan Galloway pracował z ponad 100000 zwykłych osób. (Oczywiście nie licząc tych niezwykłych np.: gwiazd sportu, kina, teatru, show-bussinesu, polityków, bankierów, zawodowych biegaczy, których na pewno były miliony, miliardy!).
Jak policzyć, że z każdą z tych osób rozmowa zajęła mu 5 minut (co jest bardzo kiepską współpracą moim zdaniem, gdy trener poświęca swojemu podopiecznemu tylko 5 minut na całą osobistą współpracę), to czyni liczbę 100000razy 5min=500000minut, czyli dalej przeliczając to na godziny i doby
, czyli wychodzi mi około 347 dni bezustannej pracy z podopiecznymi (bez snu i odpoczynków na posiłki). To ile by wyszło z przerwami na sen, mycie się, jedzenie…itd.?
To oczywiście bez Tych nadzwyczajnych osób – niezwykłych :)
Ma facet fantazję, tylko pozazdrościć!
Myślę, że nie warto stosować się do rad takiego trenera!
| | | Autor: Grubaska, 2011-11-13, 14:56 napisał/-a: Nie czytałam Gallowaya i nie mam zamiaru. Nie wiem, jaki czas mi ten facet gwarantuje w maratonie, ale przedwczoraj zrobiłam eksperyment. Moje osiągnięcia biegowe są ZEROWE - mozna tak powiedzieć. Otóz, dystans 44 km (tyle nam wyszedł pomiar trasy), po terenie górzystym (do 21 km 1 bardzo dlugie, strome podejscie, potem krótkie strome, po 21 km kilka podejsc plus 2 strome na koncówce) plus obciążenie - mój plecak start 5 kg, mojego partnera 10 kg plus ciezkie wojskowe buty (ja mialam przywilej w krosówkach) pokonalismy w czasie 05.20 szybkim marszem, bez żadnych podbiegów. Wszystko odbyło sie przepisowo - po 32 km ściana niemocy i ból wszystkiego. Odzywialismy sie wodą i rodzynkami w marszu. Wniosek z tego taki, ze maraton, po plaskim, bez obciazenia, mozna po prostu przejsc lub po swinsku przetruchtac w czasie do 5 godzin. Z całym szacunkiem dla Wszystkich - ale dało mi to trochę nie tyle w kośc, co do myślenia. Po co biec - skoro niektórzy szybciej chodza, niz inni biegają?;) | |
| |
|
|