2008-06-13
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 24 godziny wokół krakowskich Błoni, czyli bieganie jest dla rozsądnych (czytano: 2675 razy)
Wszystko i wszyscy mówili mi, że do Krakowa powinienem jechać jedynie w roli turysty. Kontuzja i trzytygodniowa przerwa w treningach odbierały sens startowi w biegu 24-godzinnym, właściwie w każdym biegu. Tym bardziej że nie chodziło mi o zaliczenie dystansu, lecz o pobicie rekordu. Własnego. Na przekór im (wszystkim i wszystkiemu) pojechałem i odebrałem kolejną lekcję życia ze znaną skądinąd konkluzją: bieganie jest dla rozsądnych.
Skłamałbym, gdybym przyznał, że w momencie wyjazdu potraktowałem te zawody superpoważnie. Wcześniej, przyznaję - planowałem, marzyłem, a nawet przygotowywałem się, łykając kilometry. Tak było do połowy maja, a potem przyszedł mBank Maraton, kontuzja i klapa. W efekcie startowałem zgodnie z zasadą dzielnego wojaka Szwejka: Co ma być to będzie. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie bało.
W przeddzień, a właściwie w przedwieczór startu wybrałem się z kolegami na Kopiec Kościuszki, a potem w miłym towarzystwie i przy piwku siedziałem do późna gadając o... bieganiu. Przygotowania do startu polegały na użyciu odpowiedniej ilości wazeliny, żeby uchronić wrażliwsze części ciała przed obtarciem. W pamięci wyraźnie miałem bolesne i krwawe rany z zeszłorocznego, w sumie dość udanego Lajkonika.
Założenia były, jak mi się wydawało, znakomite: spokojnie, byle do przodu. Gwarancją jednego i drugiego było towarzystwo Jaremy, który miał identyczny plan. Realizacja była udana, ale mniej więcej do chwili osiągnięcia maratonu, kiedy wszystkie runęło z powodu bólu nieszczęsnej pachwiny. Z czasem boleści przesuwały się coraz niżej, objęły łydkę, achillesa i kolano, tyle że od spodu. Przed północą miałem już dość biegania i nawzajem - bieganie miało dosyć mnie. Wiedziałem już, że w tym stanie nie uda mi się osiągnąć nie tylko zaplanowanych 170 km, ale nawet dotrwać do 150 km sprzed roku. Plan minimum to 100 km, które gwarantowały umieszczenie w oficjalnej klasyfikacji Lajkonika, bo głupio byłoby tłuc się ponad 300 km na piwo w hostelu Juvenia. Koło godz. 23 brakowało mi, bagatela, 21 km, czyli prawie nic. Dobrze napisane. Nic. Z lewą nogą, którą trzeba ciągnąć za sobą, w deszczu i coraz gorszych ,,okolicznościach przyrody’’. Mogłem więc łazić do 2 w nocy i iść spać lub na odwrót. Decyzję za mnie podjął mój klubowy kolega i kierowca bombowca Marek, który też miał dosyć i chciał odpocząć.
Parę godzin snu w fotelu pasażera okazało się być średnią przyjemnością, ale znacznie gorsza była konstatacja o świcie, że noga nadal boli, więc te sześć brakujących pętli trzeba będzie przejść a nie przebiec zaciskając zęby. I szukając towarzystwa do rozmowy, żeby gdzieś po drodze nie usnąć lub nie zrezygnować. Na szczęście o tej porze wyczerpanych, znudzonych, ,,chodzących biegaczy'' nie brakowało, więc trochę z Krzyśkiem G., trochę z Kalmarem kuśtykałem do mety zachęcany przez spikera mniej więcej takimi słowy: Ja ci odradzać biegania z kontuzją nie będę, ale to jest pierwsze ostrzeżenie!
Nie posłuchałem i mimo wszystko doszedłem, ale względny spokój i równowaga wróciły mi dopiero w kawiarence Wisły przy złocistym izotoniku.
Porażka nie wymaga szczegółowej analizy, więc jej nie robię. Już przed startem wiedziałem, że brakuje mi kilometrów a przede wszystkim zdrowia do pokonania wymarzonego dystansu. Za rok muszę zadbać o jedno i drugie. Niby to takie oczywiste, ale jak widać nie dla mnie, tu i teraz.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |