2023-03-28
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Diabelska Trzynastka (czytano: 1974 razy)
O Duchu Pogórza usłyszałam od kolegi z pracy, który biega ultra i pochodzi z okolicy, w której odbywają się zawody. Zwykle na górskie biegi wybieram się w znane mi rejony beskidzkie, byłam więc ciekawa czegoś nowego, pomyślałam, że to fajna okazja by odwiedzić Podkarpacie i pobiec na jedynym dostępnym dla mnie dystansie tej imprezy, zwanym Diabelską Trzynastką.
Lubię biegać po terenie, a jeszcze bardziej po górskich ścieżkach. W prawdzie pogórze, to taki przedsmak gór, ale już przewyższenia jakieś są (na moim dystansie 500m) i to tak w sam raz dla mnie na rozpoczęcie wiosennego sezonu.
Duch Pogórza, to impreza raczej niszowa, przeznaczona głównie dla pasjonatów biegów na długich dystansach. Moje 13 kilometrów, wydawało się niczym na tle śmiałków mierzących się z dystansami 100 czy 200 km.
W biurze zawodów, które mieściło się we wsi Winne Podbukowina, pojawiłam się już w piątek wieczorem, odebrałam numerek - pakietu jako takiego nie było, chipa też nie, inaczej więc niż zwykle już na samym początku. Na sobotni poranek pogoda nie zapowiadała się najlepsza. I rzeczywiście rano obudził mnie spory deszcz, spodziewałam się, że będzie mokro na trasie i miałam przygotowane na tą okoliczność nowe buty trailowe, jednak w ostatniej chwili zdecydowałam się na wysłużone już Nimbusy, w których biegam na co dzień. Na starcie Diabelskiej 13 pojawiło się prawie 100 osób. Deszcz lał nieustannie, zawodnicy pochowani gdzieś pod dachem biura zawodów, stawili się w komplecie na minutę przed startem, nawet do końca nie było wiadomo, w którym kierunku mamy się ustawić do biegu. Ruszyłam bez pośpiechu, bo rozgrzewki właściwie nie było, ale na szczęście pierwszy kilometr wiódł po asfaltowej płaskiej drodze, więc można było przyspieszyć i poczuć przyjemne ciepło rozchodzące się po ciele. Asfalt szybko się skończył i ukazało się prawdziwe oblicze diabelskiej trzynastki. Właściwie całą trasę można by opisać w kilku słowach: błoto, dużo błota, masa błota aż po pachy.
Niestety biegania w tym biegu nie było za wiele, buty ciężko odrywały się od gliniastego podłoża, próbowałam różnych technik: krok łyżwowy, jodełka, ześlizg, ale i tak co chwilę ratowałam się od upadku, chwytając jakieś drzewo czy krzak. Kolejne przeprawy przez błoto po kolana, próby jakiegokolwiek ominięcia błotnistej mazi, kończyły się przedzieraniem przez gąszcz gałęzi i groziły podrapaniem lub rozerwaniem ubrania. Nie miałam więc za bardzo wyjścia, w chwil desperacji poderwałam z ziemi jeszcze jakiś kijek by trochę sobie pomóc w utrzymaniu równowagi, ale szybko go porzuciłam i w ruch poszły już tylko ręce. Momentami przypominałam chyba samolocik.
Powalone drzewa, resztki ze ścinek, ostre gałęzie, rwące strumyki i śliskie kamienie… to był survival w czystym wydaniu. Na początku człowiek próbuje się jeszcze jakoś oszczędzać, omija największe kałuże, by nie biec do końca z chlupotem w butach, ale po chwili nie ma to już żadnego znaczenia, błoto i tak wdziera się w każdy zakątek ciała.
Trasa była świetnie oznaczona, właściwie tylko raz zawahałam się przy ostrym zakręcie, ale ktoś szybko krzyknął, że dalej idzie pętla na 30 km. W 90% szlak trzynastki prowadził przez las, po wąskich, raczej nie uczęszczanych ścieżkach, mnóstwo rowów do przeskoczenia, rwące potoczki, kilka pagórków, z których zjazd był możliwy tylko na 4 literach. Nie napiszę, że była to widokowo atrakcyjna trasa, niestety jedyny prześwit na malowniczy odcinek z Sanem w tle, był na 9 kilometrze i trwał może z 500 m, już prawie zaczęłam się cieszyć tym widokiem, gdy pojawił się znak skrętu ostro pod górę, znowu las i jeszcze jedna przeprawa przez mokradła.
Do mety dotarłam na szczęście bez uszczerbku na ciele, a w nagrodę za ten diabelski sukces odebrałam wyjątkowy, wypalany w piecu medal i całkiem dobre regionalne piwo.
Czy było warto brnąc w tym deszczu i błocie przez 2 godziny? Oczywiście, że warto, lubię podejmować nowe wyzwania, lubię się sprawdzać w każdych, nawet ekstremalnych warunkach, ale wolę jednak więcej biegania, więcej możliwości sprawdzenia swojej biegowej kondycji, niż hartu i siły ducha, który tu był mi z pewnością najbardziej potrzebny.
Duch Pogórza z pewnością jest dla prawdziwych pasjonatów biegów ultra, dla których takie survivalowe warunki, to dodatkowa motywacja by pokonywać kolejne demoniczne pętle. Podobno była to najtrudniejsza z dotychczasowych edycji, tym bardziej jestem pełna podziwu dla tych, którzy ukończyli zawody na dłuższych dystansach. Ja po kilku godzinach mogłam się wykąpać i opłukać z błota, oni biegli dzień i noc, pętla za pętlą. Szacun! 200 kilometrowy bieg, to wysiłek dla kosmity! Niewątpliwie nie jest to impreza dla każdego, ma swój klimat, ma niepowtarzalną atmosferę i odbiega od klasyków górskich biegów, jakie do tej pory poznałam.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu DamianSz (2023-04-06,14:31): Takie biegi kształtują charakter ;-) Ja biegłem w niedzielę na Jutrze w Niegowej w bardzo podobnych warunkach. Polecam Bieg Magurki 15.05 aspirka (2023-04-07,10:08): Damian, mam tą Magurkę w planie już od dawna, może w końcu się uda:-) A ja Cię wciąż zapraszam na Niepodległościową 11!
|