2021-07-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| B7S. Najdłuższa podróż – przed… (czytano: 1564 razy)
To i pewnie opisać to będzie ciężko krótko i zwięźle. Ponieważ to nie miejsce na przegląd kina romantycznego, nie będzie tu nic o ekranizacji prozy niejakiego Sparksa. Skądinąd ponoć całkiem udanej… Tam Tillman reżyserował kadry, tutaj przypadki raczej występowały w charakterze siły sprawczej. Postanowiłem po raz pierwszy napisać coś przed biegiem, być może kogoś przekonam, że można i warto też spróbować, w innym przypadku pewnie utwierdzę, żeby trzymać się od podobnych pomysłów z daleka. O zmierzeniu się z Biegiem Siedmiu Szczytów, w ramach DFBG w Lądku myślałem od 3 – 4 lat. I od razu obwarowałem to sobie wewnętrznym przekonaniem – muszę sobie znaleźć do tego partnera, który jest już doświadczony w biegach ultra i wiedząc z czym się ma zmierzyć, przygotuje się do wyzwania jak należy. Bo w dwójkę będzie raźniej, łatwiej i przyjemniej. I jakoś zlecą te dwa dni na trasie, niezależnie od okoliczności. Wiedziałem, że sam tam nie pojadę, już mam dosyć alpejskich wyczynów, gdzie robię za kierowcę, zawodnika i suport jednocześnie.
Moje oczekiwania zbiegły się w czasie z planami Tomka Ciepłego, czyli naszej nieocenionej @Lokomotywa, z grupy Giro di Zawada. I tak popychając się trochę nawzajem w kolejce „po bilety”, postanowiliśmy się zapisać. A było to na jesieni 2020 r., przy czym pomysł chodził za nami już wcześniej. Chociażby w trakcie lądkowego rekonesansu z roku 2018, na trasie KBL – a. Pierwsze ustalenia dotyczyły logistyki: przydałby się suport, kierowca, jakaś ekipa, która by tam za i przed nami, robiła za aniołki, konkretniejsze niż te bieszczadzkie… Drugi temat to sprzęt – i tutaj poruszaliśmy się już po twardszym gruncie, jakieś tam pojęcie obaj mamy w tej materii, trzeba było tylko sprecyzować, jak te wszystkie męskie zabawki sprofilować pod siebie. A i tak wiadomo, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć wszystkiego. O sprzęcie napiszę może trochę więcej niż zwykle już po imprezie, może kogoś zainteresuje, jak się te nasze wybory sprawdziły. Rzecz w końcu trzecia – i najważniejsza według mnie – przygotowania fizyczne. To w końcu fundament tej zabawy, rdzeń, na którym ma się wszystko trzymać. Trzeba planować – choćby po to, żeby potem sprawdzić czego nie zrobiliśmy…
Lubię trenować „pod wyzwanie”, lubię wyznaczać sobie cele długoterminowe i potem powoli je realizować, modyfikować, sprawdzać efekty pośrednie, układać mikrocykle, wplatać zmiany, reagować na to, co się dzieje z organizmem, zmieniać coś w diecie. Nienawidzę - wkurzać się, jak coś nie pozwala mi realizować tych założeń, jestem wtedy nieznośny, niestety dla wszystkich wokół również. Problem (?) w tym, że już na samym początku przygotowań założyłem sobie od razu w głowie „bezpiecznik” – czyli ustaliłem sam ze sobą, że nigdy nie będę mógł na sto procent stwierdzić – „jestem przygotowany do przebiegnięcia 240 km w górach”. Inaczej pisząc – stwierdziłem, że wyznaczę sobie pewne ramy „od – do” i w nich chciałbym funkcjonować. I może był to błąd? Może należało napierać mocniej? Początek przygotowań zaczął się u mnie w zasadzie na koniec sezonu startowego 2020. Czyli od listopada. Założenia podstawowe były trzy: zwiększyć kilometraż, zwiększyć czas aktywności (i zacząć go analizować) i …. regularnie odwiedzać siłownię. W normalnym sezonie moja tygodniówka waha się od około 50 – 80 kilometrów, w trakcie 4 – 5 jednostek.. Oczywiście były tygodnie, gdzie tych kaemów trzeba było dołożyć, ale bardzo rzadko przekraczałem 90 – 100 km. I czułem się wtedy kompletnie wyzuty z energii. Po prostu nie było już czasu na sen, regenerację. Teraz (listopad 2020) stwierdziłem, że muszę łamać setki praktycznie co tydzień. I rodziła się oczywista obawa - czy organizm to wytrzyma, bo dotychczasowe doświadczenia wskazywały na to, że będzie z tym problem. Mimo, że należę do ludzi aktywnych, mam za sobą jakąś tam przeszłość sportową, to jednak też najlepsze lata za sobą. I ciągnące się skutki starych, piłkarskich kontuzji.
Listopad zamknąłem liczbą 320 km, około 140 km na rowerze plus siłownia. I jako wstęp do „wielkiego dzieła” – uznałem, że było OK. I jeszcze jedna dobra informacja – do naszej ekipy na bieg, dołączył trzeci odważny – Gapa, @Umysł Ultrasa (na którego książkowy debiut czekamy), który ponownie okazał się radykalny i jednak musiał gdzieś w otchłaniach własnego umysłu dojść do przekonania, że da się biegać ultra w wakacje.
W grudniu odczuwałem tak wielki głód startów, że postanowiłem wziąć po raz pierwszy udział w dwumaratonie biegowym sobota/niedziela. Mieliśmy jechać obaj z Lokomotywą, ale koniec końców – do Wituni pojechałem sam. I w sumie było pozytywnie: pogadałem z Ryśkiem Kałaczyńskim o jego planach triathlonowych, pośmiałem się tradycyjnie z innymi biegowymi freakami i co najważniejsze ukończyłem tę próbę. Tempo spokojne, mimo tego wieczorem w sobotę ból kolana, z którym wystartowałem w niedzielę rano. Wszystko pod kontrolą, kilometry pokonywałem najdelikatniej jak tylko się dało… Grudzień to również gierki w piłkę nożną na orliku, z ekipą Klubu Piłkarskiego Piła, w covidowo/rządowym okienku. I tu już był element niekontrolowanego przeze mnie ryzyka, bo piłka nożna + ja, to wcześniej lub później = kontuzja. W charakterze „rozsądku” wystąpił ponownie pan premier, zamykając boiska i inne sportowe obiekty. Niestety również siłownie. W grudniu również zacząłem systematycznie morsować, co wpisało się w ogólnopolski trend i wywoływało u jednych zachwyt, a u drugich zwykłą w naszym kraju bekę. Dla ogólnego samopoczucia było to jednak pozytywne doświadczenie. I 30 grudnia odbyłem ostatni trening rowerowy, planując również dużo tej formy treningowej na wiosnę. Ostatni miesiąc roku zamknąłem liczbą 330 kilometrów i uczuciem, że jest dobrze, są podwaliny i teraz – z Nowym Rokiem – trzeba wykonać zasadniczą robotę.
Od stycznia zaczęła się zima, taka prawdziwa, jak sprzed lat. Mróz i śnieg nie ułatwiał treningów, ale pojawiły się nieoczekiwane plusy takiej aury. Wreszcie kły mogły pokazać moje stare Icebugi Certo (kupione przed laty na festiwalu w Krynicy, w celu zmierzenia się
z ewentualnym błotem Rzeźnika), które spoglądały na mnie przez długie miesiące z wyrzutem, by wreszcie ruszyć z radością do kruszenia lodu i śniegu. Buciki stworzone do pokonywania białych, zmrożonych przestrzeni. I drugi pozytyw – treningi na nartach biegowych. Długie, spokojne, z elementami siłowymi (torów w Pile raczej nikt nie wyratrakuje, chyba, że Fuzer…) – były dokładnie tym, czego w tym czasie potrzebowałem. Do głosu doszła frakcja tzw. Giro Piastów, było wesoło, towarzysko, parę razy dostałem nieźle w tyłek, głównie za sprawą mrozu, na który nie miałem odpowiedniego sprzętu. No i można się było też powkurzać na Januszy, specjalistów od zadeptywania/rozjeżdżania torów szykowanych z takim poświęceniem, a to zawsze dodatkowy rzut adrenaliny… Ale tego tematu nie potrafią ogarnąć nawet w Jakuszycach, co my tu biedne żuczki chcemy od naszych tubylców… Przykro tylko było trochę, że tego tematu nie ogarniali nasi koledzy od biegania, ze słynnej pilskiej stajni biegowej… Ta mieszanina jednostek biegowo-narciarskich, przełamana morsowaniem i startem kontrolnym w Annopolu (50 km w trudnych zimowych warunkach plus zwiedzanie Namysłowa – miasto symbol Giro), oraz weekendem Giro Piastów dała w pierwszych dwóch miesiącach 2021 roku odpowiednio 472 i 422 kilometry przebiegu (50 i 44 godziny treningowe). I jako bonus zauważalny wzrost siły biegowej. W marcu zima się skończyła, a ja z rozpędu zrobiłem w sumie 530 kilometrów, łamiąc tygodniowe przebiegi na granicy 120 kilometrów. A wszystko to działo się o dziwo bez większych problemów ze zdrowiem. Biegom towarzyszyły odsłuchy podcastów związanych z bieganiem, część z nich była dla mnie dobrą rozrywką (trail DNF), część wnosiła pewną systematykę w moje osobiste spostrzeżenia i wiedzę (Niepoważne treningi, Black Hat Ultra), a część (Zaplecze Sportu) weszła mi przed oczy w idealnym momencie. Mateusz Gawełczyk z CEŻiS, wraz z Andreą Dylong (kocham jej uśmiechnięty głos), dostarczyli mi amunicji do walki z problemem, który pojawia się u mnie w okresie wzmożonych objętościowo treningów. Tracę na wadzę. Standardowo 69 – 70 kg, teraz zdarzały się zjazdy do 65,5. Niby zyskuję na szybkości, czuję formę ale … o 3 miesiące za szybko. Tak się nie da na dłuższą metę. Zapada więc decyzja o wprowadzeniu do codziennej diety suplementacji, popartej ćwiczeniami ogólnej sprawności, z naciskiem na słynny (i niezbędny) core. Siłki zamknięte, jakoś trzeba było temu zaradzić. Podłoga, karimata, hantle i systematyczność. Tylko to cię może brachu poratować. Kwiecień kończę przebiegiem 442 kilometrów i …wizytami u masażysty. Trochę mi się dotychczasowy układ z kręgosłupem rozjechał…
Generalnie jestem zadowolony, gdzieś tam tylko uwiera mnie świadomość, że miałem na rowerze coś polatać. Z jednej strony jako odciążenie po treningach biegowych, z drugiej – jako przygotowanie do Gravel Mana (160 km po szutrach Podlasia), do którego zapisałem się ze Stalowym, z frakcji Giro Pedałów. Wyjazd do Supraśla był wspaniałym urozmaiceniem kolejnego miesiąca przygotowań, mniej zadowolony był tylko mój kark i tyłek. Do momentu startu zdołałem od początku roku nakręcić całe 106 kilometrów na trzech rowerowych przejażdżkach, więc wiedziałem, że pocierpię. Może gdybym miał węższe opony niż czeska Tatra, byłoby łatwiej, a tak czułem jak z każdą kolejną godziną i cudownym, piaszczystym podjazdem, ucieka ze mnie energia i życie. Na szczęście to był pierwszy weekend otwartych kawiarni, tak więc ochoczo i bez zbędnych wątpliwości, ruszyliśmy do nadrabiania braków w nawodnieniu. Był chyba najlepszy ever posiłek regeneracyjny z tzw. pakietu zawodnika, do tego ekstra żurek z … dodatkami. Doskonała meta do spania i wspaniała pogoda. Relacja na kanale Giro di Zawada, na youtube. Jakby ktoś chciał sprawdzić. Na pewno jeden z lepszych i bardziej udanych startowych weekendów w karierze, choć nie pod względem sportowym oczywiście. No ale my ze Stalowym dojechaliśmy chociaż do mety – warto mieć jednak buty, które wpinają się do pedałów… Tydzień później – przełożony z kwietnia Gontyniec Ultra Trail, z którego trochę polewałem przed startem, no bo przecież - co oni w tej Chodzieży, Ultra Trail? Okazało się jednak, że start był jak najbardziej na serio, wiele sekwencji
o typowo górskim charakterze, oczywiście podbiegi siłą rzeczy nie tak długie, ale dla debiutantów super temat i wspaniała możliwość ostrego treningu w warunkach startowych. Biegło się super, testowałem nową koszulkę, nowe Brooksy na nogach, do tego Łowca P. jako towarzysz na pierwszej rundzie i tylko obsmak pozostał, jak zabrakło mi 14 sekund do złamania 5 godzin. Za dużo zdjęć, filmików, do tego nie wiedziałem do końca ile mam kilometrów do końca, bo okazało się, że nie wgrałem tracka i Garmin też coś z dupy melduje o przebiegniętych już kilometrach. Natomiast bieg polecam wszystkim. Świetnie przygotowany i zorganizowany – pokłony dla chodzieskiej ekipy. Maj zamknięty cyferką przeszło 450 km i dwoma startami na zawodach, nic złego się nie dzieje, orzemy dalej.
Czerwiec zaczął się od weekendu 4x4x48, czyli 4 mile, co 4 godziny, przez 48 godzin. Niedużo? Niby tak, też mi się podobnie wydawało, ale jako przygotowanie do ultra polecam. Brak normalnego snu, dziwne pory posiłków, częste przełączanie organizmu z trybu „stand by” na kompletne „off”. I tylko ilość wizyt pod prysznicem w ten weekend była zatrważająca, moje bakterie zaczynały już protest „żółtych kamizelek”… Zabawę wymyślił Gapa, ja trochę opisałem, w życie wcielił – przy pomocy władz powiatowych – Sikor i mieliśmy imprezę, w której mógł wziąć udział każdy mieszkaniec Piły z przyległościami. Pogoda dopisała, aż za bardzo, a my z małym przerażeniem konstatowaliśmy jak długo trwa 48 godzin. A limit na B7S to przecież 52 godzinki…
Jeszcze po głowie biegały marzenia o wyjeździe na weekend w góry, w celach przystosowawczych oczywiście, ale nie udało się tego pospinać. Druga połowa czerwca to słaby termin dla belfra. Na szczęście ponownie otworzono siłownie, co szybko wykorzystałem, katując bieżnie i własną psychę jednocześnie. Ten ersatz górskich treningów daje jednak nadspodziewane efekty. Ale biegać 24, 48 godzin – albo 5 dni non stop? F%$# this s@*&... To trzeba się koniem urodzić albo zaczynać od jazdy konnej…
Czerwiec według pierwotnych planów miał być już miesiącem lekkiego odpuszczania i chyba tak było: 435 km, bardziej zróżnicowane jednostki jeśli chodzi o intensywność, pojawił się basen i wreszcie rower. I dużo, dużo myśli na temat logistyki, ubioru, taktyki odżywiania i tych wszystkich tematów, które trzeba będzie pospinać… Wiemy też już na bank, że mamy suport na bieg, pod swoje skrzydła bierze nas Radek i Bogna, którzy w duecie ogarnęli temat 2 lata temu i teraz postanowili pomóc mniej doświadczonym kolegom. To znacząco zmienia układ sił i powoduje, że teraz mogę napisać – na DFBG będzie walczyło czterech muszkieterów z Giro! Najmniej ruchawy na suporcie – więc pewnie Portos, ten z największym parciem na wszelakie wzmianki w szeroko pojętych mediach i niewątpliwy posiadacz dumnych cech szlacheckich (no Księciunio przecie) to oczywiście Aramis; radykalny i zdolny do wszelakich uniesień to D’Artagnan, dla mnie zostaje Atos – zawsze go najbardziej lubiłem, zwłaszcza we wcieleniu Olivera Reeda, w ekranizacji Richarda Lestera – tego od Supermana.
Dzisiaj kończąc ten fragment podsumowań do biegu mamy poniedziałek 12 lipca, jestem już po ostatnich biegowych treningach, dzisiaj miałem w rozpisce jeszcze ostatni trening na rowerze, takie małe recovery, ale leje tak, że daję luz. We wtorek jeszcze masaż, w środę przejazd do Lądka i w czwartek zaczynamy napierać. Z obecnej perspektywy największym problemem może się okazać pogoda. Szaleństwo się dzieje, nie wiadomo co nas czeka, mogą występować skrajności. No i czy opisane przygotowania okażą się wystarczające? Od 1 stycznia minęło 193 dni, z których aż 26 było wolnych od treningów, można więc spokojnie napisać, że zmarnowałem prawie miesiąc. Z drugiej strony były dni, kiedy trenowałem dwa lub trzy razy, a normalny proces treningowy był lekko zaburzony przez starty, czyli trzeba było trochę odpuścić przed i po zawodach. Na pewno pewnym błogosławieństwem w tym całym szaleństwie był covid – zdalne nauczanie w szkole, zamknięty dostęp do mojej drugiej pracy, w której spędzałem wieczory – pomógł mi wytrzymać narzucony sobie reżim. Bez tego nietypowego i przeklętego przez część społeczeństwa spowolnienia – nie dał bym rady tyle trenować. 2884,6 km w biegu plus trochę ponad 400 na rowerze, przeszło 296 godzin treningowych, nie licząc ćwiczeń siłowych i stabilizacyjnych – czy to wszystko wystarczy? O tym za parę dni – mam nadzieję, że część „po” nastąpi i będzie co wspominać. Trenowałem, startowałem, bawiłem się ruchem, pilnowałem odrobinę bardziej diety, a gdzie mnie to zaprowadzi?
ps: w B7S biegnie trzech panów ze zdjęcia, kolejno od lewej...
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora fuzer (2021-07-12,21:16): Do boju Muszkieterowie!
|