2019-12-02
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| półtora roku przerwy (czytano: 3198 razy)
Drogie Bravo,
bardzo podoba mi się idea startu, jestem w niej wręcz zakochany. Co prawda jest to miłość platoniczna, trochę niespełniona, ale czuję, że przy niej jestem zupełnie innym facetem. Z natury jestem nieśmiały, więc mam obawy czy podejść i zagadać do niej... czy nie zostanę wyśmiany, olany, albo coś jeszcze gorszego.
Przyznam się, że flirtowałem z nią jakiś czas temu, ale od półtora roku jedynie co mogę, to się przyglądać z daleka. Jest to frustrujące, szczególnie kiedy inni koledzy i koleżanki świrują z innymi, a ja tylko mogę sobie popatrzeć, na dodatek wyłącznie z daleka.
Przez te półtora roku początkowo nie mogłem, bo przeciążyłem coś tam w nodze przy Achillesie - tak wiem, nóżka i główka to szkolna wymówka, ale potem totalnie byłem bez sił. Czułem się i wyglądałem jak anemik, biegałem jak laluś, albo wcale nie biegałem, bo nie było siły... ale to było kiedyś. Naprawdę, nie ściemniam, ja powoli wracam, tylko boję się zagadać i nie wiem co dalej robić!
Boje się, że ona mnie odepchnie, powie "Nie", albo co gorsza - powie słodkie i powabne "Helouuułłł, chodź za mną..." żeby za zakrętem przywalić mi kopa między... żebra, podciąć nogę, zabrać resztki tchu i uciec naśmiewając się szelmowsko.
Drogie Bravo, co mam począć?
Drogi Piotrze,
sugeruję Tobie, abyś jednak spróbował zrobić ponownie ten krok do przodu i wyszedł z ukrycia.
Dość tego stania i leżenia w kącie! ile można biegać po lasach, czy tam ulicach tak tylko, aby sobie pobiegać? czuję, że jesteś ambitnym facetem, który chciałby od życia czegoś więcej, czegoś nienamacalnego, a zarazem wyczuwalnego, więc nie ograniczaj się i wsłuchaj się w głos płynący z twojego serduszka. Idea startu jest ja każda z nas - nieodgadnięta, zagadkowa, tajemnicza, ale i wymagająca, lubiąca zdecydowanych, wiedzących czego chcą faceci od startu, pewnych siebie ludzi. Spróbuj, a nie pożałujesz, a nawet jeśli... życie na tym się nie skończy, świat będzie istniał nadal.
W końcu jest tyle różnych startów, więc jak nie teraz, to kolejna.
Z biegowymi pozdrowieniami - wróżka Hiacynta, która startuje od dziecka.
To był spontan - w piątek obczaiłem kalendarz i pogodę - zobaczyłem Półmaraton Gdańsk - tam jeszcze nie byłem, pogoda fajna, więc zapisałem się na bieg, wyszukałem jakiś hotel w centrum, w sobotę byłem w pociągu, a w niedzielę zrobiłem ten krok i podszedłem do koleżanki idei startu :)
Czas jest złodziejem. Kiedyś jak dopadała mnie jakaś prosta kontuzja, kilka dni przerwy wydawało się wiecznością.
Kiedy przychodzi coś poważniejszego, kiedy kilka tygodni zamienia się w miesiące... horyzont odpływa.
Leczenie kontuzji to jedno, ale przechodzenie potem przez niemoc jest naprawdę mocno niefajne. W pewnym momencie dopada myśl, że być może czas zająć się hodowlą jedwabników?
Proces walki i różnych prób mógłbym rozpisać na kilka stron. Jest to na tyle nudne i w większości niezrozumiałe, że kiedy o tym rozmawiam ze znajomymi sami mają ochotę zrobić sobie harakiri i zaliczają odlot niezbyt interesującym tematem. Daruję więc... ;)
Po półtora roku, kiedy coś tam w stopniu minimalnym się poprawiło... zacząłem myśleć o grupowym współszaleństwie, bo jak wiadomo - zawody, to zawody.
Podobnie jest słuchać z zardzewiałego radia jakiś utworek, a czym innym jest koncert na stadionie/polu ulubionej kapeli/dj`a będąc wśród innych napaleńców, kiedy zatracają się wyidealizowane i wyuczone normy poprawności - wszystko na rzecz spontaniczności w odbiorze przekazu.
Spontan to tak właściwie bardzo fajna sytuacja :)
Ostatni start był w zeszłym roku na wakacje, a i to raczej w ramach zwiedzania, niż startu na pełnej k...wie, bo już wtedy były problemy z energetyką.
Tyle fajnych imprez biegowym mnie ominęło przez te półtora roku, że powoli czułem się jak ksiądz, albo raczej jak asceta na Manhattanie otoczony tłumami.
Czułem się jak jeden wielki rozpamiętywacz fajnych chwil, które były kiedyś... a ja tkwiłem w miejscu, w nicości.
W "Życie Carlita" jest taka scena, kiedy Carlito (Al Pacino) siedzi w klubie przy stoliku i rozmawia z jedną z kobiet tam pracujących (Steffie), ale w pewnym momencie wpatrując się w inną, która tańcuje z jakimś jegomościem na parkiecie i zaczyna przypominać sobie o swojej niegdyś miłości, zatraca się we wspomnieniach i pytaniach co teraz się z nią dzieje.
Byłem właśnie takim jegomościem, który tylko siedzi gdzieś tam z boku, wsłuchuje się w muzykę i wspomina jak było kiedyś.
Postanowiłem jednak, że walić to! co będzie, to będzie. Jak mnie dopadnie ściana na 3cim kilometrze, to najwyżej potruchtam sobie do mety. Na pograniczu anemii bieganie ponad pewną granicą kończy się niespodziewanym odcięciem, taką inną maratońską ścianą, która przychodzi nagle, puka w ramię i szepce, że Dzień Dobry i Do Widzenia, dzisiaj już finito.
Zapisałem się, pojechałem i doznając tego wszystkiego rano... dopiero wtedy stwierdziłem jak mi tego brakowało.
Poranne wstawanie w środku nocy, jakaś bułka z herbatą. Potem nerwowe pakowanie się i wycieczka na tramwaj. Roześmiane i zestresowane towarzystwo wokół opowiadające o przygotowaniach, kontuzjach - bo oczywiście połowa biegnie z bolącym czymś. Plany niektórych to swoiste dzienniczki życzeń i dość ciekawe podejście - np. ultra co dwa tygodnie.
Na expo stanie po worek na depozyt, potem przebieranie się gdzieś tam pod ścianą - wszystko wokół ludzi, którzy nerwowo poruszają się z miejsca na miejsce, niektórzy skaczą, albo robią skipy, rozciągają się do szpagatu, co jest akurat ciekawe podczas obserwacji płci pięknej ;)
Najlepsze to oczywiście oczekiwanie na toaletę - jak wiadomo pewne rzeczy czuje się dopiero przed startem i nie można tego zrobić na zapas dużo wcześniej. Czas biegnie w mocno przyspieszonym tempie - pół godziny zapasu okazuje się 5 minutami do startu. Rozgrzewka w postaci 550 metrów truchtu i próby przyspieszenia jest tylko lekkim gryzem sernika, bo danie główne dopiero jest podawane.
Ubrałem się jak amator - tak szczerze - bo zimno mi było, ubrałem chustę na łepetynę, rękawiczki o średniej grubości, długi rękaw i koszulka na to. Zapomniałem już jak podczas ścigania lokomotywa się rozgrzewa, a rozgrzała się w już połowie dość mocno.
Poleciałem ambitnie przy grupie na 1:30 - bo jechałem tam z mocną nadzieją, że chociaż półtorej godziny uda mi się złamać, a niestety wszystkie znaki na niebie o tym ćwierkały, że będzie to mocno nierealne - ale co tam.
Tak, ułańska fantazja - jedyne co mi zostało z ostatnich lat :)
Początek jakiś luźny, potem podbieg na 4km i już przestałem kozaczyć... przy 8km już miałem kryzys. Grupka łatwo mnie minęła i po 9km myślałem nawet, że zacznie się zjazd w przepaść... tak znany z tego ostatniego półrocza, a właściwie roku.
Myśli pozytywnych dodawała mi obok biegnąca panna, bo jak wiadomo "kobieta mnie wyprzedza" jest dla słaniającego się na kolanach faceta sporym liściem z otwartej dłoni z powracających odgłosem poklasku we wszystkich słyszalnych harmonicznych echa. Dotrwałem za, albo obok niej jakoś do dziesiątego kilosa, gdzie mogłem skonsumować ukrytego żela.
Boom - ten żel to był niczym zastrzyk adrenaliny w Pulp Fiction - wprost w serducho. Helouuuuu... ożyłem po paruset metrach.
Kilosy znowu zaczęły biec szybciej, a ja... wyprzedziłem tą Waćpannę, chociaż w sumie miło się biegło obok niej... to jednak dalej biegła jeszcze inna.
Bardzo fajnie tak się biegnie - od jednej dziewczyny do drugiej :)
Serducho już pikało na obrotach, ale jakoś tak czułem, że dojadę w tym okolicznościach przyrody do mety, chociaż lekko wcale nie było. Szkoda wspominać o tym, że dwa lata temu na tych obrotach i tempie to ja maraton leciałem, no ale cóż...
17km to niezbyt fajny podbieg na wiadukt, który wymordował chyba wszystkich wokół, ale potem już było miło i w słoneczku do mety. Byłem jednak zgotowany jak jajko na miękko w tej chuście i rękawiczkach, które jak zdjąłem ważyły z pół kilo...
dysząc jak stara lokomotywa ostatnie dwa kilosy leciałem niczym Star Trek w Warpie - pobocze było rozmazane, albo raczej roztrzęsione, ledwo łapałem oddech, nogi ważyły na oko pół tony, i na te same oko kręciły się również jak u hipopotama.
Meta trochę niespodziewana - szybki zakręt i pyk w środku hali... no ale fajnie :)
To uczucie jednak... TO uczucie na mecie... to jest kwintesencja erotyzmu mentalnego z domieszką szalejących myśli o niczym i o wszystkim. Nawet nie pamiętam teraz czy ja o czymkolwiek rozmyślałem w tamtej chwili, czy po prostu nie mogąc złapać tchu - bo oczywiście finisz to ściganie się z jakimś jegomościem - od tej jednej sekundy i jednej pozycji zależy przecież całe misterium zdarzeń we wszechświecie!
Ta chwila przed, w trakcie i za jest trudna do opisania - to jak podróż Vasco da Gamy, czy innego jegomościa, co pływał miesiącami przez oceany, żeby w końcu postawić stopę na lądzie. Oszalałem z tego swoistego szczęścia. Można powiedzieć, że czułem się jak marynarz po półrocznej absencji od uciech, który wyszedł z miejsca na Be ;)
Chwilę sobie postałem przy barierce, łezka w oku się zakręciła... złapałem oddech i mogłem już tylko cieszyć michę do samego siebie.
Zawody w tłumie fajne są, ponieważ są fajne i smerfastyczne :)
Drogie Bravo,
zrobiłem ten krok, o którym pisałem ostatnio do koleżanki. Nasze spotkanie było bardzo owocne, a moc doznań intymnych był bardzo eksplozywny i impulsywny, tylko nie wiem czemu... chce więcej.
Koleżanka przedstawiła mi swoje inne koleżanki, które odbędą się w przyszłym roku i teraz nie wiem co ja mam z tym wszystkim począć.
Aloha
pl
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2019-12-02,14:40): Jak Ty to zrobiłeś ? :) Poniżej 1:30 z przerwą półtoraroczną ? Tak się nie godzi :) snipster (2019-12-02,15:30): tak, te 1:28:27 niby nie jest złe, ba... przed startem jechałem tam z obawami, czy półtorej H złamię... ale kiedy tak sobie biegłem pośród innych Waszmościów i Waćpanien, to przypomniałem sobie swój maraton sprzed dwóch lat, który to biegłem identycznym tempem. Kurtyna ;) anyway jestem zadowolony, bo się świetnie bawiłem, jeszcze świetniej się zmachałem, no i spotkałem dawnych znajomych. PS. gdzie i jak można sobie głośno posapać obok dziewczyn, w miejscu publicznym... bez zdziwienia i skrępowania? no gdzie, jak tylko w biegu :) Jarek42 (2019-12-04,08:53): Nie ma co patrzeć co było wstecz. Trzeba się cieszyć tym co jest teraz. Ja np. Maraton biegałem w 2:57, a teraz 1:36 w półmaratonie nie mogę złamać. Wcale się tym nie martwię. Czy to takie najważniejsze, czy przebiegło się półmaraton w 1:28, czy w 1:20? I tak mistrzem świata nie będziesz. Najważniejsze, że można biegać, bo wielu nie może. Sam tego doświadczyłeś, że nie mogłeś biegać. Teraz możesz (dodatkowo w dobrym tempie) i to jest najważniejsze. snipster (2019-12-04,09:34): Jarek, wiem o tym i cieszę się, że mogę biegać... problem w tym, że przez półtora roku albo nie mogłem, albo mogłem co jedynie sobie potruchtać, czasem coś ambitniejszego, bez jakiegoś poważnego czegoś. Inna sprawa, że nie mam 85 lat, żeby z uśmiechem w kąciku ust wspominać, jak to w 45-ym pod Dunkierką robiłem jakąś życiówkę ;) Pozdro
|