2019-05-18
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Beskidzki Topór 43 km (czytano: 661 razy)
Beskidzki Topór 43 km (+1911m/-1745m) – 2 pkt. ITRA/UTMB
Dokładnie rok temu stałem w tym samym miejscu pełen obaw czekając na start Toporka 25 km, czyli drugiego, po Wilczych Groniach (15 km), mojego górskiego biegu. Od tego czasu udało się wystartować w kilku biegach górskich, stracić 2 paznokcie i zaliczyć debiut maratoński na asfalcie. Kilka razy udało się pobiegać w górach rekreacyjnie i podjąłem decyzję o tym aby zmierzyć się z dystansem maratońskim w górach. Dystans sporo dłuższy niż najdłuższy mój bieg górski do tej pory a do płaskiego maratonu nie ma co się odnosić. Wbrew wszystkiemu przed tym startem miałem mniej obaw niż przed startem w ubiegłym roku. Trochę martwił mnie wrastający paznokieć ale ten problem zazwyczaj ustępuje po kilku przebiegniętych kilometrach ;) Limit czasowy ustalony przez organizatora na 9 godzin dla dystansu 43 km wydawał mi się dosyć duży, a ponieważ nie przyjechałem tu z zamiarem ścigania się a jedynie sprawdzenia się na takim dystansie, podszedłem do biegu z w miarę spokojną głową. Wiadomo, obawy jakieś zawsze się pojawiają ale starałem się drobnostkami nie zaśmiecać sobie głowy.
Do jednego muszę się Wam przyznać ;) jednak jakiś tam sobie limit czasowy narzuciłem, a w zasadzie nie ja, tylko bateria w moim zegarku, która nie wytrzyma dłużej niż 7 godzin, a przecież taki bieg musi zostać udokumentowany w całości na Endomondo :)
Dwa tygodnie wcześniej udało mi się zrobić dłuższe wybieganie, które pokrywało się z trasą biegu na odcinku około 15 km. Było wtedy przez kilka dni trochę opadów i trasa była nieco błotnista, chociaż w dzień treningu była przepiękna pogoda. Teraz, przed biegiem było podobnie tylko opadów było ze 4 razy więcej, praktycznie lało przez kilka dni więc zdawałem sobie sprawę z tego, czego można się spodziewać na niektórych odcinkach trasy. Na szczęści na dzień startu zapowiadali opady dopiero pod koniec dnia. Pogoda była idealna dla kibiców i myślę, że biegacze też nie mogli narzekać.
Start w Andrychowie zaplanowany był na godzinę 9:00. Żeby nie tracić czasu, przebrałem się już w domu i przyjechaliśmy z rodzinką ok 8:30 więc szybko poszedłem odebrać pakiet startowy i kilkanaście minut później odprowadzony przez żonę, synka i mamę ustawiłem się na starcie. Oczywiście obowiązkowo parę fotek, wypatrywanie znajomych, życzymy sobie wszyscy powodzenia i ruszamy na szlak :)
Cały czas powtarzałem sobie przeczytane gdzieś „zacznij powoli a potem jeszcze zwolnij...” i na początku tak właśnie było, bez szarżowania pod górkę, spokojnie na zbiegach i wypłaszczeniach. Poza tym jeśli się startuje z końca stawki (tak, wiem gdzie moje miejsce :p) to i tak inni skutecznie pozwalają dochować wierności tej maksymie. Nie pozwalali się wyprzedzać na wąskich odcinkach. I dobrze ;) Po około 4 km mam już swoje tempo, stawka się rozciąga coraz bardziej, biegnie się rewelacyjnie. Pamiętam że mniej więcej od 8 km zaczyna się około 2-kilometrowe podejście pod Gancarz. Z początku nie jest bardzo stromo ale wiem, że po drodze jest odcinek około 300 m gdzie nachylenie przekracza 30% i tam sporo osób zawsze ma kryzys. Postanawiam, że trochę tu docisnę, bo wiem że potrafię. Po drodze wciągam żela i aby się zmotywować zaczynam liczyć osoby wyprzedzane na tym odcinku. Trafiłem „oczko” :) 21, co prawda chwile potem 3 osoby mnie wyprzedziły ale reszta już została w tyle. To mi dało niezłego kopa, tym bardziej, że ok 1,5 km dalej zaczynał się długi na ponad 3 km zbieg do miejscowości Ponikiew, gdzie zlokalizowany był pierwszy paśnik. Na zbiegu udało się „połknąć” jeszcze kilkanaście osób. W punkcie łykam dobre 2 kubeczki coli, ćwiartkę pomarańczy i kilka żelków. Uzupełniam wodę w softflask"u i powoli ruszam w dalszą drogę. Ile osób mnie wyprzedziło na punkcie trudno powiedzieć ale nie to jest najważniejsze :) 15 km mijam z czasem poniżej 2 godzin czyli zdecydowanie szybciej niż powinienem. Postanawiam nieco zwolnić, co nie jest trudne, bo podejście pod Łysą Górę pomaga mi w dotrzymaniu tego postanowienia. Ze szczytu kolejny zbieg, tym razem sporo krótszy i dalej, niemalże płasko pod Iłowiec i w dół do wsi Chobot gdzie po przebiegnięciu przez mostek, można znowu uzupełnić płyny, przy okazji wciągnąć kolejnego żela.
No, połowa trasy za nami. Teraz czeka nas najdłuższe podejście, bo blisko 10 km niemal cały czas pod górę aż do Leskowca, nie tak stromo jak pod Gancarz ale dłuży się to niemiłosiernie. Błoto, płynąca woda i kamienie nie ułatwiają życia. Po drodze może 2-3 miejsca z lekkim wypłaszczeniem ale mało kto się tam decyduje na bieg, raczej każdy łapie oddech przed kolejnym podejściem. Dobry czas na kolejnego żela i shota magnezowego.
Biegowy paśnik na 30 km przy schronisku PTTK na Leskowcu chyba każdy wita z radością. Przed schroniskiem mata z pomiarem czasu i fotograf, który jak podejrzewam rzadko uwieczniał kogoś w biegu, raczej na czworakach. Ale na widok tego co nam oferują w punkcie większości osób cieszą się mordki :) Oczywiście standardowo woda, cola, iso, żelki, poza tym ciastka, paluszki, banany, pomarańcze, czekolada i... OGÓRKI KISZONE!!! Ło matko, jakie dobre!!! Jakby mi ktoś kiedyś powiedział żebym zjadł ogórka kiszonego i popił colą to bym się raczej w głowę postukał, ale oni wiedzą czego się domaga wyczerpany organizm biegacza po paru godzinach mocnego wysiłku. Łykam kubek coli, 2 kawałki pomarańczy, parę żelków. Ktoś pyta: te ogórki to te słynne ogóry co były na festiwalu biegowym? Po potwierdzeniu kilka osób dosłownie rzuca się na nie :) Po chwili też ryzykuję, a co tam, papier toaletowy jakby coś, mam w plecaku :D Po 4 kawałku walczę ze sobą żeby nie sięgnąć po kolejnego! Normalnie niebo w gębie, teraz jak to piszę to mi ślinka cieknie na sama myśl o tych ogórach :) To stawia mnie na nogi więc uzupełniam tylko wodę i iso w bidonach i dalej pod sam szczyt Leskowca. Jeszcze niespełna 13 km do mety w Rzykach. Dystans niby już nie tak duży, ale na tym odcinku jeszcze czeka nas kilka krótszych podejść i zbiegów po kamieniach. Nogi już tak nie trzymają jak wcześniej, trzeba bardziej uważać na kamienie i korzenie. Od mniej więcej 35 km zaczynają się pojawiać zapowiedzi skurczy, więc biorę drugiego shota, choć wbrew obawom nie są tak dokuczliwe jak mógłbym się spodziewać. W zasadzie raz mocniejszy skurcz mnie złapał jak przeskakiwałem przez sporą kałużę, chyba za bardzo wyciągnąłem nogę i po wylądowaniu złapało ale po chwili rozciągania puścił i można było biec dalej.
Wbiegamy na teren Rezerwatu Madohora, tu już zaczyna być ciężko ale w sumie jakiegoś mega kryzysu nie mam. Po prostu zmęczenie i ponad 5:30 godz. ciągłego wysiłku robi swoje, przede mną jeszcze podejście pod Potrójną gdzie zlokalizowany jest ostatni wodopój. Docieram do punktu w równo 6 godzin. Wiem już, że zakładany czas poniżej 7 godzin uda się osiągnąć, więc bateria w zegarku raczej wytrzyma. Wodę wykorzystuję w zasadzie jedynie do obmycia rąk i twarzy. Od 39 km w zasadzie zaczyna się zbieg czarnym szlakiem w kierunku mety. Daję znać żonie SMS"em, że za niedługo mogą się mnie spodziewać na mecie. Ostatnie 3 km trasy to 400m w dół więc jest dość ostro, tylko niewielki odcinek wypłaszczenia pozwala odetchnąć zmęczonym „czwórkom”, od 41 km słychać już metę. Chciałoby się przyspieszyć ale nogi już nie pozwalają. W końcu ostatnia prosta, czyli jeszcze jakieś 800m z czego ostatnie 100-150 po otoczakach i przez rzeczkę na metę :) Wybiegam z lasu, zmierzam w kierunku rzeczki, cieszę się już, że zostałem „górskim maratończykiem” i czekam, aż wpadnę w strumień i górska woda schłodzi rozpalone stopy przed wbiegnięciem na metę. Wskakuje w rzeczkę i... kurde, skurcz przed samą metą... nie no, teraz to już się nie dam, zmuszam się jeszcze do pokonania linii mety i oto jestem :) Czas brutto 6:36:03. Dostaję tradycyjnie medal w wersji ekologicznej (brzozowy plasterek ;)) na którym widniej „Beskidzki Topór 43 km” a zegarek wita mnie komunikatem „słaba bateria” :) Co za wyczucie nomen-omen czasu.
Kolejny etap w moim górskim bieganiu został osiągnięty. „Mały kroczek do ultra?” kołacze mi się gdzieś w głowie, a słowo „czy” zaczyna być wypierane przez „kiedy” ;)
Na mecie oczywiście rodzinka powitała mnie gromkim dopingiem. Teraz pora uzupełnić trochę kalorii, najpierw iso, potem Red Bull, jeszcze trochę iso, ryż z sosem bolognese, do tego piwko bezalkoholowe tym razem, bo jeszcze nie doprecyzowaliśmy kto wraca autem ;) na kiełbaskę z ogniska ledwo starczyło miejsca ;) Szkoda że tych ogórków z Leskowca nie było na mecie zamiast kiełbasy :D Za rok chyba pobiegnę choćby ze względu na te ogórki :) Teraz tylko do rzeczki, szybka kąpiel, małe pranie i do kolejki po zasłużony masaż.
Podsumowując:
Organizacja imprezy i bieg super! Punkty żywieniowe bez najmniejszych zastrzeżeń! Wolontariusze pomocni, uczynni, zawsze uśmiechnięci. Masażyści na najwyższym poziomie – naprawdę się przykładali do pracy a nie tylko głaskali obolałe kończyny! Podobno były tez kabiny prysznicowe ale rzeczka w sumie wystarczyła ;) Bieg polecam każdemu, kto kocha bieganie po górach!
(fot.Marcin Czyżewski)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |