2018-10-21
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Pasmo. (czytano: 388 razy)
Cały ten wyjazd to było pasmo porażek. Źródło rozczarowań, których się nie spodziewałam, oraz wystawiania mojej cierpliwości na mega próbę.
Po pierwsze
wyszło że jednak pojadę sama. Zawsze fajniej we dwoje, ale trudno, nie jestem dzieckiem.
Po drugie
PolskiBus, którym zawsze jeździłam dołączył do innego przewoźnika i przestało być super. Pomijam, że nie zauważyłam, że siadam na gumie do żucia (!) która przez tych kilka godzin skutecznie wtarła się w materiał spodni, to przystanek końcowy był na dworcu Warszawa Zachodnia a nie tak jak zawsze na końcowych stacjach metra, co zawsze było najwygodniejszym rozwiązaniem. Warszawa Zachodnia to specyficzne miejsce, gdzie wszystkie napisy są również po rosyjsku, i chyba więcej tego języka tam słyszałam niż polskiego. Brak jasnego przekazu czym, skąd i dokąd dojadę, obsługa niemiła i niepomocna. No jakaś masakra turystyczna.
Po trzecie
nocleg na sali, tej samej na której byłam ostatnio, z tą różnicą, że teraz podzielono nas na sekcje płciowe. Tragedia polegała na tym, że młoda mama wzięła ze sobą półtoraroczne dziecko i oczywiście nie wpadła na to, żeby się z nim ulokować w osobnej sali, żeby w razie problemów innym nie przeszkadzać, no po co? Młody darł japę całą noc.
Po czwarte
ktoś zajumał moje picie, gdy się przebierałam. Stało 15cm od mojej nogi, a ja na trawniku gdzie jeszcze mało kto był, nie ma mowy o pomyłce. Walka z odzieniem i chwilowy brak widoczności, i już powerade nie ma.
Po piąte
kurcze, aż żal pisać..... organizacyjnie klękło. Tak jak nigdy niczego mi tu nie brakowało, tak teraz.... ech...
Po szóste
to drałowanie ekstra 1km po swoje rzeczy przez wyludnioną strefę mety. Byłam jedną z ostatnich, można było pomyśleć o tych borokach co się ledwo dowloką do mety. Ale pewnie o takich rzeczach są w stanie pomyśleć tylko boroki.... Zapraszajcie boroki do organizacji imprez! Choćby na konsultacje!
Po siódme i ostatnie
to była wisienka na torcie...
Nie było prysznicu. Tzn był w trakcie demontażu, panowie byli tak mili że udostępnili jeszcze jeden segment jednemu biegaczowi i mnie. Ale była tylko zimna woda. Na wymęczone, wykręcane kurczami mięśnie zimna woda to nie bardzo, odświeżyłam się strategicznie i taka niewykąpana pojechałam na dworzec Warszawy Zachodniej (fuck!), by następnie spędzić kilka godzin w autobusie.
Niewyspana, spragniona, stałam na starcie. Mimo wszystko byłam dobrej myśli. Obliczyłam bezpiecznego Gallowaya w świńskim truchcie i wyszło że ukończę w 5:40, 6:00 zupełnie by mnie satysfakcjonowało. Plan realizowałam z żelazną konsekwencją, przez pierwszą godzinę mocno się hamując. Ale czas leciał szybko, a kilometry płynęły powoli. Nie zrażałam się, byłam na to przygotowana. Trasa ciekawa, puścili nas przez ZOO, ależ tam było pięknie!
Mimo to robiło się ciężko i na 25km musiałam przeprowadzić ze sobą rozmowę dyscyplinującą. Wyszło zmęczenie ostatnich dni, miałam ochotę położyć się dokładnie tam gdzie byłam i jestem pewna że zasnęłabym w kilka sekund. W końcu usiadłam na krawężniku, miałam dość. "Telefon do przyjaciela". Wraca energia, zaczynam iść. Dyskutujemy co robić, mam ochotę zejść i się już nie męczyć, ale głupio robić to dwa lata pod rząd i jeszcze na takim jubileuszu. Poza tym ciągle toczę ze sobą wewnętrzny dialog, i to już od dłuższego czasu, w sensie tygodni, zastanawiając się czy to nie ostatni mój maraton. Znowu truchtam i maszeruję, ale przy ponownym przejściu do truchtu staje się jasne, że ja już dzisiaj nie pobiegam.
Jestem na 30km. Na 30km trasa skręca ostro w prawo, a na wprost, jakieś 200m przede mną, widać miasteczko maratońskie. Nie wiem co robić. Dyskutuję trochę ze stojącymi tam ludźmi z obsługi- policjantem, ratownikiem, wolontariuszką. Nie potrafię wybrać. Obliczam szybko, że idąc szybkim marszem powinnam ukończyć z czasem ok 6:20. Przede mną jednak jeszcze 12km i to będzie bolało. Nie chcąc samodzielnie podejmować tej decyzji pytam towarzystwo, czy ma pożyczyć jakąś monetę na kilka sekund. Wypowiadam swoje zaklęcie na tę okoliczność i rzucam. Mam biec. Oddaję więc monetę i z miejsca ruszam power walkingiem, a za mną jeszcze długo słychać śmiech tej trójki.
Naprawdę nie mam sił, nie chce mi się już, kilka razy przystaję, raz siadam na jakiejś ławeczce, by chociaż na kilka sekund oszukać ciało i mózg. Puszczają wszystkie tamy, zaczynam popłakiwać. Ciągle przeliczam- zdążę, nie zdążę? Nie zdążyć przy tym całym wysiłku i poświęceniu... Ciągle dzielnie maszeruję, ale osiągam swój limit. Jeszcze trasa, dojście do mety, jest ta sama co na pierwszym maratonie tutaj, moim pierwszym w ogóle. Widzę już metę, słyszę jak zagrzewają mnie do walki przez mikrofon. Ryczę już na całego, ale ciepłe wsparcie spikerów sprawia, że na metę wchodzę uśmiechnięta. Wchodzę...
Ciało się buntuje i walczę o pracę każdego mięśnia z osobna. Najgorszy czas w historii. Kilometr po plecak i później kilometr spowrotem do miski z pyszną pomidorówką. Gdzie prysznice? Tam, po schodach.... A, już zamykają? I gdzie moje rytualne oczyszczenie? Gdzie słodka woda spływająca po twarzy, ukojenie po tym wszystkim?
Sponiewierana wracam do domu. Jestem prawie pewna, że kończę z maratonami, z bieganiem w ogóle. Nie ma się co wygłupiać. A na pewno jestem obrażona na Maraton Warszawski.
Michał pokazuje swojego laptopa, pootwieranych kilkadziesiąt stron, śledził i liczył ze mną czas, szanse na ukończenie, patrzył gdzie jestem na mapie.
Mówi podekscytowany, że też chce biegać i startować, że najpierw 5 i 10, połówka i może też maraton....
Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga |