2018-09-16
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Zamglone Oriento (czytano: 985 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.endomondo.com/users/35704120/workouts/1198258520
15.09 – Oriento Expresso. To mój trzeci start w tej imprezie, wróciłem po dwuletniej przerwie. I wróciłem mimo obaw: w przeddzień miałem wesele, które opuszczałem jako jeden z ostatnich (jako fotograf); do domu wróciłem po piątej, a już około siódmej miałem wyruszać do Porażyna. Ale cóż, dla BnO warto się czasem poświęcić. :)
Oczywiście rano zaspałem i koło siódmej dopiero wstałem (po ok. 1,5h snu), nie do końca przekonany, czy ten start ma sens. Ekspresowo (nazwa zawodów zobowiązuje) się wyszykowałem, spakowałem i przed 7:30 wyruszyłem w drogę, docierając na miejsce parę minut po 8:30. Odebrałem pakiet, szybko się przebrałem i nie zdążyłem zanieść plecaka do samochodu, bo od razu musiałem iść na odprawę. Czas liczył się od dostania mapy, więc na starcie straciłem ok. 6-7 minut, bo jeszcze skoczyłem do samochodu, zostawić rzeczy i skorzystać z łazienki (znaczy: drzewa w zaroślach). Choć start był de facto o 8:53 (chyba), ja włączyłem swój stoper i ruszyłem w drogę o 9:01. Na spokojnie, by nie paść w drodze z niewyspania.
Z początku zastanawiałem się nad ruszeniem na wschód, na mapę BnO, ale stwierdziłem, że skoro już jestem przy samochodzie (na zachód od bazy), to ruszę na zachód, ku PK1. Dobieg prosty, dużą ścieżką leśną, jedynie przy trzecim rozwidleniu zwątpiłem, bo jakoś szybciej się pojawiło, niż mi to z mapy wynikało. Zignorowałem wątpliwości i poleciałem w lewo, ku górce. Na pierwszej lampionu nie było, ale na drugiej zdołałem go wypatrzeć. W tym samym czasie pojawiła się na punkcie czwórka innych zawodników, z którymi początkowo wspólnie, czy raczej równolegle, biegłem ku PK7 (najpierw na szagę, a później drogą). Gdy dobiegłem do zabudowań Dąbrowy, straciłem ich z oczu, minąłem natomiast dwójkę biegnącą z naprzeciwka, nijak nie mogąc dociec, skąd i dokąd biegną. Chwilę później się wyjaśniło – ja biegłem do PK7 lekko naokoło, lasem od północy, a oni chcieli dobiec do niego polaną od południa. Spotkaliśmy się w pobliżu lampionu i tam porozmawialiśmy chwilę o nieprzyjaznej postawie gospodarzy względem nas – jeden z nich mocno ich zwyzywał za bieganie wśród pól. Potem życzyliśmy sobie powodzenia i każdy ruszył w swoją stroną – ja na północ do głównej drogi. Chwilę później doświadczyłem wrogości psów do biegaczy – jeden tak intensywnie mnie oszczekiwał, że aż się bałem, że wyskoczy zza płotu. Na szczęście się na to nie zdecydował, mogłem bezpiecznie biec dalej. ;)
Na razie czułem się dobrze i starałem się nie myśleć o zmęczeniu po intensywnej nocy (bezalkoholowej, ale jednak). Adrenalina startowa też robiła swoja. Tempo utrzymywałem zadowalające.
Do PK9 dobiegłem trochę naokoło, od południa, więc gdy zobaczyłem lampion na drugim brzegu oczka wodnego, do którego dobieg nie był długi, ale ciężki terenowo, się zmartwiłem: jeżyny, pokrzywy... Przed oczyma stanął mi obraz nóg po Wildze 2015. By tego uniknąć, do lampionu starałem się dotrzeć brzegiem, możliwie długo trzymając się błota. Prawie się udało na czysto... Lekko tylko poparzony podbiłem się i ruszyłem na wschód.
Dobieg w okolice PK8 był prosty, ale tam się okazało, że ścieżka z mapy wcale nie jest tak ładna, jak by się chciało – pełno pokrzyw i innych niemiłych gołej skórze roślinek. Ale cóż... Do lampionu jakoś się przedarłem, podbiłem i ruszyłem dalej, starając się trzymać dróg. To tam, biegnąc na południowy wschód, mogłem zachwycać się zamglonym lasem, do którego przebijało się jeszcze niskie słońce. Promienie ładnie się też mieniły w kroplach rosy na trawie i na liściach. Mistyczna aura, pięknie.
Znalezienie PK6 nie było trudne, biegłem bezpiecznie z wyjątkiem końcówki, wbiegając na szczyt na szagę. Po drodze minąłem zbieraczy drewna, coś podejrzanie weseli byli, a przecież była dopiero dziesiąta. ;)
Przebieg z PK6 na PK5 był krótki, dość łatwy, ale końcówka dała się we znaki, bo trzeba było trochę się pomęczyć po żwirowni. Wyjście z niej też było poważnym wyzwaniem (stromo!), jakoś się na szczęście wgramoliłem na górę. Tam zerwałem z siebie (wcale nie bezboleśnie) liczne rzepy, które uczepiły się moich nóg równie chętnie jak w przysłowiu psiego ogona.
Dotarłszy na górę zastanawiałem się, czy biec na PK4, czy na PK3, wybrałem ten drugi wariant. To był jeden z momentów, gdy musiałem dobrze przemyśleć przebieg. Przez spóźnienie nie miałem czasu zaplanować całości trasy przed startem.
Do trójki dotarłem dość łatwo, z drobnymi problemami w samym wyrobisku, mijając po drodze kilku biegaczy. Powoli zaczynało się odzywać zmęczenie, czułem, że końcówka nie będzie łatwa. Napiłem się porządnie i ruszyłem dalej. Dość długa prosta między PK4 a PK3 dała się jednak we znaki, tym bardziej, że biegłem pod wiatr. Izotonik dopiero po paru minutach się przyswoił i dał trochę sił.
Opis PK4 brzmiał "cmentarz", bardzo mnie to zaciekawiło. Spodziewałem się małego cmentarza wiejskiego, ale na miejscu się okazało, że to stary cmentarz, pewnie protestancki albo żydowski, jakich w naszej okolicy całkiem sporo. Podbiłem się i biegnąc do dwójki pogadałem chwilę ze spotkaną trójkę rowerzystów, wskazując im też, którędy dojadą do trójki (sami pytali). Od zawsze cenię sobie BnO za możliwość rozmowy ze wszystkimi, niezależnie od trasy i wyników. :)
Wbieg na PK2 (szczyt) nie był wymagający, za to ciekawiły mnie odgłosy lasu w tym miejscu. Jesień, spadające kasztany i żołędzie, ocierające o siebie konary – wszystko bardzo dobrze się słyszało wśród bezkresnego lasu. Ciekawe uczucie, też trochę mistyczne.
Przejście na mapę BnO jak zwykle zmusiło mnie do zwolnienia, by nic nie pomylić. Obyło się bez problemów i praktycznie wbiegłem czołowo na punkt A. Sznurek wisiał, perforatora nie było, dziwne... Chwilę się zastanawiałem, co zrobić, rozejrzałem się wokół lampionu i znalazłem perforator na ziemi, przy darach lasu dla dzieci. Podbiłem się i tam go zostawiłem, biegnąc na punkt C.
Przy skrzyżowaniu przecinek, a raczej w miejscu, gdzie się go spodziewałem, wybrałem zły kierunek, ale już po 50 metrach zauważyłem błąd i ruszyłem z powrotem. Jak się później okazało, był to chyba największy błąd nawigacyjny tego dnia. Pod tym względem było nieźle.
Punkt C znalazłem równocześnie z jakąś wesołą rodzinką. Uświadomiłem sobie, że pewnie większość punktów z mapy BnO jest na trasie TP10, więc nie powinny być strasznie wymagające. Ucieszyłbym się, gdyby nie to, że już byłem padnięty, a przede mną były jeszcze trzy punkty...
Wybiegając z C rozważałem dwie opcje: I-K-H albo K-H-I. Wybrałem ten drugi wariant, ale zdecydowanie trzymałem się dróg. Biegłem już Galloway"em, starając się nie przesadzać z marszem. Niestety nie miałem ze sobą nic do jedzenia, a to by się mocno przydało.
Punkt K nabiegłem od złej strony, musiałem okrążać zbiornik, jednak, jako że był malutki, to nadrobiłem tam niewiele, jakieś 50 metrów. Stamtąd wróciłem do przecinki i zastanawiałem się, czy biec do H na szagę, czy drogami. Wybrałem łatwiejszą wersję, widząc wcześniej, że jeżyny i pokrzywy są w tych lasach całkiem częste (i gęste).
Na punkcie H (szczyt) spotkałem chłopaka z trasy rodzinnej, chwilę pogadaliśmy, okazało się, że został nam ten sam punkt. Ruszyliśmy jednak oddzielnie, życząc sobie tylko powodzenia. Pobiegłem kawałek na szagę, widząc ładnie przebieżny las, ale okazało się, że to tylko złudzenie było... Dobiegłszy do pierwszej przecinki wróciłem na twarde podłoże.
Nadal biegnąc Galloway"em dotarłem do punktu I, gdzie już było całkiem tłoczno. Podbiłem się i ruszyłem prostą drogą do mety. Dotarłem, zdałem kartę (czas netto 2:46) i się zorientowałem, że byłem czwarty. Przekleństwo podium trwa. ;)
Po przemyciu się, przegryzieniu paru ciastek, wypiciu z litra wody (to nie kac, to odwodnienie) i schłodzeniu ruszyłem w drogę powrotną. Nie spotkałem na mecie nikogo znajomego (na starcie tylko kilkoro), więc nawet nie miałem co zostawać dłużej. Ale wrażenia, jakie wyniosłem z Porażyna, były jak zawsze przepozytywne. Oriento trzyma poziom. :)
Jak się w domu okazało, przebiegłem ok. 26km (Endo niestety spóźniło się ze złapaniem sygnału), więc całkiem nieźle. Ale ogólnie nawigacyjnie czułem się całkiem dobrze, lepiej niż ogólno-fizycznie. ;)
Kolejne BnO – Azymut? Niestety Olędry mi wypadną przez konferencję. A potem Wilga, zapewne TP25 z koleżanką. Rozważam odpuszczenie maratonu jesiennego na rzecz TP50 gdzieś (może właśnie na Azymucie), ale ostatnio przypomniałem sobie o Warta Challenge, o którym myślę od paru lat, wypada w dobrym dla mnie terminie. Trudna decyzja. Na szczęście jesień zapowiada się piękna. Będzie gdzie i kiedy biegać. :)
PS. Mapki dostępne pod adresem: http://orientoexpresso.pl/2018/09/16/mapy-mapeczki-mapunie/
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |