2018-08-13
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| niekonwencjonalna metoda "treningowa" (czytano: 958 razy)
Lato w pełni, wszystko się grzeje, wszystko skwierczy, susza, pot się leje po pośladach, ogólnie prawie wióry lecą.
Wióry lecą jak oglądam treningi innych na Edmundo czy Stravie lub w necie, w sensie że taka masakra, albo relacje z urlopów.
Relacje z urlopów przeważnie podzielone są na dwa typy: pro-sportowe, no i wiadomka, pro-relaksacyjne ;]
Postanowiłem połączyć wszystko razem!
podobno proste pomysły, a tym bardziej spontaniczne są skuteczne...
Oczywiście nie było to zamierzone, chociaż...? może odrobinkę.
Biega mi się średnio fajnie, żeby nie napisać tragicznie. Jestem bez sił niczym piec bez węgla. Cug jest, ale krótkotrwały.
Na początku tłumaczyłem to sobie tym, że była przerwa, potem delikatne powroty, brak akcentów, pitu-pitu bla bla, zmęczenie w pracy i totalny fikoł życiowy.
Powoli dokładałem różne akcenty i próbowałem.
Jakieś krótkie rytmy. Szybsze i wolniejsze. Efekt był znany z początku roku - zamuła dnia następnego, jak u górnika po szychcie.
Bieganie dzień po dniu również... ale no wiadomo jak to jest, świeżość w kroku była jak w starych dresach z kreszu.
Kombinowałem dalej.
Krótkie i spooookojne bieganie wymieszane z dłuższymi wybieganiami... efekt znany z pogranicza oglądania seriali brazylijskich i starych arcydzieł kinematografii peerelowskiej - nuda, nic się nie dzieje, czy leci z nami pilot?
Nieco ambitniejsze próby sprowokowania pojawienia się potu na czole w postaci odwiedzin na stadionie również się odbywały.
Na nim rzeźbiłem jakieś dwusetki na długiej przerwie. Ok. Szybkość jak na mój poziom jest, tylko wracając na miękkich nogach zastanawiałem się - jak się ma 6-8 serii, do czegoś dłuższego?
Poleciałem więc coś dłuższego - tak na wstępie coś a`la Drugi Zakres (BC2) w intensywności okołomaratońskiej. Było wporzo, tylko po 4-5km przestało był wporzo. Żeby było śmieszniej biegałem to na stadionie szutrowym. Po 8km czułem się, jakby mi ktoś dołączał pas z oponą Kowalczyk.
Biegałem też po lasach. Tych pagórkowatych, jak i tych nazywanych przez zielonogórzan jako "płaskie", chociaż wcale takowe nie są. Efekt ten sam znany z rytmowania, drugiego zakresu i dwusetek - tylko, że wszystko razem :)
Po jednych górkach przez kolejny tydzień biegałem prawie bokiem, mając wrażenie, że moje nogi są jak szczudła. Fajnie :)
Brak pary, potocznie rzecz ujmując, nie służy takim poszukiwaniom.
Kiedy nic nie działa należy wyłączyć komputer, wyłączyć silnik, wyjść z samochodu, wrócić do początku algorytmu. Reset.
Powróciłem więc do delektowania się latem.
Wracam z pracy, przebieram się i wybiegam z domu. Lecę... no dobra, człapię rytmicznie. Słońce pali, przypieka, skwierczę. Pot się leje z każdej strony, w każdą stronę. Mam wrażenie, że powieki się pocą bardziej od płatków uszu, że pot specjalnie spływa w miejsca intymnie znane, że pot spływa również do oczu i krąży w nich specjalnie.
Rozmyślania i przemyślenia. Bum, oświeciło mnie. Wystarczyło się umówić ze znajomymi pół roku wcześniej na spotkanko w lecie, kiedy to wszyscy znajdą opiekunki do dzieci, odstawią kochanki i kochanice, panny wyciągną zakupioną suknię specjalnie na tę okazję, a faceci... jak to zwykle oleją wszystkie konwenanse i nawet golenie trzytygodniowego zarostu mają gdzieś. W końcu wszyscy się spotykają przy piwku, spotkanie niczym po latach. Lecą wióry od opowieści niestworzonych treści.
wiadomo jak to jest na takich spotkaniach - pada majestatyczne pytanie o bieganie - tak, nadal, wciąż, prawie nieprzerwanie, uciekam, gonię, ścigam, podróżuję, latam, zdobywam... - ale chyba nie jutro? - jutro? niedziela? tylko Długie Wybieganie! -
Oświeciło mnie... jak to parę lat wcześniej robiłem takie wstawki. Małe spotkanko, dnia następnego długie wybieganko.
Tak, wiem - lekarze i agenci cmentarzy zapewne klikają "lubię to".
Jestem po dwóch sesjach takich "weekendów". Lekko nie jest. Trochę lepiej, niż sceny z mety naszych maratończyków z Berlina, ale wiadomo - ciężko na treningu - lekko na zawodach. Poza tym, skoro nic nie idzie... ktoś pewnie powie - akt desperacji, a ja powiem - chwila odprężenia :)
Oczywiście dzień przed robiłem jakiś akcent. Albo górki, albo coś szybszego po płaskim.
Pierwsza sesja była o tyle drastyczna, że 27km było moim najdłuższym dystansem od marca. Wziąłem 250ml izotonika na drogę. Końcówka nawet wporzo, jednak brak wytrzymałości czułem jak na dłoni, albo raczej jak w miękkich nogach.
Druga sesja była nieco lajtowsza, było ze 4C chłodniej :) no i z tej racji poleciałem bez wody... jak kiedyś.
Lajtowe klimaty kończyły się po około 4km. Szok. Dawno tak się nie czułem fatalnie i nie chodzi już o kac, tylko o nogi. Dzień wcześniej czterysetki w różnej konfiguracji mocno mnie zmiękczyły, a może to tańce do nocy? :)
To był jednak jeden z cięższych mentalnie treningów. Cholernie ciężko jest, kiedy ma się świadomość, że do pokonania jest 27km, a dopiero mija się 4km. To jak strzał na maratonie na półmetku, kiedy czuję się, że jest ciężko, a to dopiero... połowa.
Właśnie od tego jest taki trening, aby na podszmaceniu się mentalnym i nieco fizycznym takie coś zrobić. To było dwugodzinne młócenie, spoglądanie się na stopy, na nogi, na ręce, ramiona i wszystko wokół.
Nie wiem ile to razy chciałem albo zawrócić, skrócić, zmienić trasę, ale to i tak był pikuś.
Dzwon dostałem w połowie przy nawrocie (trasa to taki wąż, agrafka), kiedy to strzelił mnie fakt braku picia, oraz to, że do pokonania jest drugie tyle, a nie ma już drogi na skróty :)
Końcówka, pod górę, po wybojach, jakiś piaskach, a potem deser w postaci przelotu obok ruchliwej ulicy... obok kobiet z wózkami zapatrzonymi w smartfony, wbiegające pod nogi dzieciaki, rzucające się fanki... a nie, tego nie było, było jednak wszystko. To chyba standard, kiedy "no nie idzie", wtedy pojawia się wszystko co najgorsze razem w jednym miejscu.
Dawno nie cieszyłem się tak na widok domu, oraz tego, że za drzwiami mam kartę i mogę skoczyć do pobliskiego sklepu po zimną colę, której nie pijam w ogóle, ale raz na pół roku właśnie ratuje życie po długiej masakrze :)
Po czymś takim z czystą ręką na sercu mogę powiedzieć, czuję, że żyję ;)
Tak więc tego... dzieci, nie róbcie tego w domu, sami, właściwie nie nigdzie :)
Dobra, a teraz na serio.
Wytrzymałość tego lata mam mizeria. Jestem na etapie przykręcania łasuchowości, a bez paliwa nie ma biegania...
Te dokręcanie muszę skrócić, bo wpadam w anemię co czuję przy wstawaniu z fotela w pracy, czy ogólnym wiecznym niedospaniu, nie mówiąc o ambitniejszym bieganiu, gdzie po prostu odcina niezamierzenie i bez ostrzeżenia w połowie czegoś.
A te incydenty na kacu.. sprawa jednostkowa rzecz jasna, chociaż może to będzie dobry początek.
--Na zdjęciu demo jak wyglądałem po 27km masakrze w upale :)
Aloha
pl
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2018-08-14,08:38): Rzucające się fanki byłyby najlepsze na tego typu dolegliwości, ale nie zawsze jest to co chcemy więc lubmy to, co przynosi nam codzienność :) A tak poważniej to może byś sobie coś odpuścił ? :) snipster (2018-08-14,08:56): Paulo, codzienność, ta codzienność... czasem od niej uciekamy, a z drugiej strony przebiegamy obok czując frajdę. Odnośnie odpuszczania... to ja cały czas odpuszczam :) przed latem, kiedy byłem spragniony słońca, ciepła i w ogóle pogody, planowałem sobie po cichu, że będę wstawał rano, poginał na rowerze, a popołudniu bieganie, lub na odwrót... tak mnie ta półroczna zima zmaltretowała mentalnie, że takie zakusy miałem ;)
|