2018-08-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| WPI - Karkonoski Weekend (czytano: 1554 razy)
Lato w pełni, w końcu. Moja najsmerfniejsiowata pora roku, w której zmysły wariują, a ciało... ciało też wariuje.
Kiedy w kwietniu wróciłem z rozwalonym zawieszeniem z Belgradu, z rozbitą psychą, z chęcią ucieczki sam nie wiem gdzie, byle nie w Bieszczady i do Zakopca, bo tam wszyscy jadą jak chcą gdzieś uciec... wtedy to kilka dni po powrocie pojawiła się opcja wypadu do Szklarskiej Poręby na półmaraton po górkach pod nazwą Wielka Pętla Izerska - w zasadzie niewiele się wahałem i od razu się zapisałem (jakoś to będzie...).
Czas mijał, powoli wracałem do biegania, a forma oczywiście w kształcie wymieszanych ogórków ze śmietaną - mizeria i mizeria.
Biegowo nic ambitniejszego nie byłem w stanie zrobić, ale z drugiej też strony nie byłem w stanie usiedzieć na tyłku nawet dnia, żeby poleżeć wyłącznie z nogami do góry opartymi o ścianę... cóż, dni mijały.
Schemat niejako powielał się ten sam - pobudka, śniadanie, praca, bieganie, kolacja, spanie. Dzień w dzień, życie od weekendu do weekendu. Wszystko się zlewało w jedno, dzień to noc, noc to dzień, ale Szklarska na horyzoncie pojawiła się niejako na zawołanie.
Im bliżej startu, tym większą frajdę czułem. Mizeriada biegowa constans. Niektórzy by odpuścili, ale ja chciałem po prostu gdzieś sobie pobiegać wśród ludzi, mimo iż wiedziałem co mnie czeka :)
Ze Szklarską mam miłe wspomnienia... kilka razy byłem na obozie w zimie na Hali Szrenickiej za czasów, kiedy trenowałem strzelectwo, więc okoliczne pagórki gdzieś tam zapadły w pamięci wymieszane z różnymi życiowymi motywami, wiadomo, nastoletnie klimaty.
Dodatkowo kiedyś ze trzy latka temu, jesiennego weekendu wybraliśmy się do Jakuszyc potruchtać po okolicznych ściechach w większym gronie, więc niejako smak i klimat był wyobrażalny.
Sam start był niejako tylko punktem z kilku, wszak udało się wykraść urlop w firmie na poniedziałek, więc był to taki dłuższy, krótki weekend z półmaratonem na początek.
Dzień przed startem nie byłbym chyba sobą, gdybym nie wymyślił jakiejś wtopy - w piątunio w południe wybrałem się na rybkę z frytami do pewnej centrali rybnej. Efekt był taki, że podtrułem się "chyba" frytami, chociaż apogeum miałem rano w sobotę, przed wyjazdem, kiedy to pozbyłem się wszystkiego co miałem we wnętrznościach. Jechałem więc wypłukany jak guma do opony, po drodze delikatnie tylko próbując zimnej coli.
Odebraliśmy pakiety, poszwendaliśmy się tu i tam, poszliśmy na herbę do restauracji, potem przebraliśmy, poszliśmy truchtać i jakoś dawałem radę. Przed startem wciągnąłem żel, na drogę wziąłem drugi.
Odliczanie w upale i wio - Start.
Początek z założenia luźny. Myślałem, że będzie jeden wieczny podbieg do około 15km, potem jakieś zbiegi. Po trzecim km niespodzianka w postaci ostrego podbiegu - niespodzianka dwojaka, bo sporo ludzi tam szło(????), oraz ta, że zasapałem się tam jak gotujący się czajnik. Potem było nawet znośnie, jakiś zbieg i kolejna szokowica, jak to niektórzy zbiegają. Masakiera...
Myślałem, że daję radę, że "incydent" z piątku nie miał za dużego znaczenia. Na górkach dotrzymywałem kroku, jednak w okolicach połowy ten krok zamieniał się w coraz to krótszy i cięższy, oraz niestety zacząłem czuć symptomy kolki.
Piękne okoliczności przyrody, fajne słoneczko i tylko ta przed-kolka. Nie no nie wierzyłem... a było tak piękniasto.
Lekko odpuściłem koleżankę z którą biegłem, oczywiście mając nadzieję, że za chwilę wszystko przejdzie i nie będę tracił do niej dystansu - a więc, helouł, na zbiegach ją dogonię. Niestety próba przyspieszenia kończyła się tym fantastycznym uczuciem z prawej strony, niejako w środku pod żebrami.
Druga Waćpanna, która dość długi czas biegła jakoś za mną i zbliżała się z każdym kilometrem, w końcu mnie minęła prawie jak furmankę... jeny, nieeeeee...
Zbieg jakiś krótki i było jeszcze gorzej. Próbowałem zmienić tempo, rytm, nawet sylwetkę próbując się gibać na boki... no nic. Wkładałem nawet palce, ale pomiędzy już nie mogłem. W zasadzie pomogłoby tylko zatrzymanie, ale ja tu biegać przyjechałem.
Zwalniałem ostro, niestety.
Starałem się jakoś nie grymasić, ale oglądając potem zdjęcia wyglądałem, jakbym biegł tam za karę, chociaż i tak fotogeniczny nie jestem, mimo wszystko, ale jednak... :)
Po 15km zaczął się zbieg, taki już mega długi z różnymi wstawkami. Szczerze? to był koszmar. Miałem momentami wrażenie, że prawie idę, poza tym tyle ludzi co mnie wyminęło na zbiegach, to szok. Niektórzy gnali jak kozice, a niektórzy, ku mojemu zszokowaniu - praktycznie na prostych nogach. Cóż, moje wyświechtane wyobrażenie zbiegu, na asfalcie, kiedy to latam(he he???), tutaj zostało wdeptane pomiędzy kamienie i korzenie, olane przez kozice i borsuki, a na końcu zarośnięte mchem. Jeny... momentami miałem wrażenie, że za chwilę mnie minie pielgrzyma pod Jasną Górę!
Końcówka była masakryczna, wielkie kamienie, potem bruk, na którym myślałem że mi bok urwie. Nogi zresztą też miałem świeże jak kłody w rzece.
Kiedy wbiegłem na ostatnią prostą, zobaczyłem finisz 100 metrowy, oj... resztki wody mi odeszły w postaci potu, ale jakoś doturlałem się do mety, na której chyba spikerował Łukasz Panfil.
Za metą musiałem się lekko zgiąć (szczerze to mnie kolka tak nap.... że słabo było...), za co oczywiście dostałem OPRdl od pewnej, znanej kobiety W.Panfil - "a co tu się tu tak synku kłaniasz i zginasz? za metą jesteś, więc się wyprostuj dumnie szybko" :)
Dostałem medal, ładnie podziękowałem, polazłem po wodę i poumierałem sobie już na trawce ;)
Potem krótki truchcik na bosaka, opalanko długie, przebrałem się i dalej poopalałem. Atmosfera fantastico - szkoda tylko, że nie było jakiś polowych pryszniców nawet, żeby można było zmyć z siebie "tę sól tej ziemi".
Czas, który wykręciłem ciężko z czymkolwiek porównać na obecnym poziomie, zresztą po zatruciu i z kolką - 1:36:47, miejsce 52 chyba Open, w kategorii M40, gdzie wygrywa Draczyński byłem 19.
Dekoracja, losowanie (po raz drugi w życiu coś wylosowałem) - chusta, w sam raz na lato ;)
potem obiadek z piwkiem i na górę do schroniska.
Tak więc tego, to było mega cholernie ciężkie wyzwanie podejść do góry do schroniska z ciężkim plecakiem, po lekko wyczerpującym biegu, ale spoko, udało się nawet bez podpierania językiem drogi :)
Kurcze... kiedy stanąłem przed schroniskiem, rozejrzałem się dookoła... spojrzałem na te okoliczne pagórki, nie słysząc nic, dosłownie nic, hmmm smerfnie.
W końcu poczułem, że jest weekend, że nic nie muszę, mogę się po prostu wyluzować i o niczym nie myśleć.
Trochę się pozmieniało w okolicy - tam jakieś drzewka, w schronisku nie ma już Rubina, jakieś odnowione w ogóle wszystko... wiadomo jak to jest, kiedy się odwiedza jakieś miejsce po latach.
Fajnie mimo wszystko.
Następnego dnia na śniadanie już na trasie - w Szrenicy pyszną jajecznica, potem w drogę, na luzie... wszak miało być odpoczywanko. Droga skręciła do Czech, a bo tam w sumie nigdy nie dreptałem. Potem fajna droga, fajne ścieżki, fajne widoczki... jprdl zajefajnie było no :)
Trasa czysty spontan - bez mapy w rękach, bez celu, czyste szwendanie się. Kto tak chodzi po górach? :)
Trafiłem do jakiegoś schroniska z wielkim dachem, które jak się okazało jest 3 gwiazdkowym hotelem (Labska Bouda?). W środku jednak mini bufet, a tam... perełka - szarlotka, ale JAKA!!!! oraz lokalny browar z nalewaka - lokalny!
Kurcze... odlot na pełnej! nie wiem co lepsze, czy ta szarlotka, czy ten ichny browar, który popijany na trawce na zewnątrz był wybornym łechtaniem podniebienia i zmysłów.
Oczywiście relax, relaxem, ale za długo się nie uleży i nie posiedzi, więc buty na nogi i dalej. Jakiś mini wodospad i moczenie kostek :) no i potem jakiś szlaczek w dół, taki niewinny. Szlaczek miał prowadzić gdzieś w bok, jednak prowadził ciągle obok tej małej rzeczki, a właściwie potoku, potoczku... potem na mapie zobaczyłem, że to źródło Łaby. Cóż, jak widać wiedza ze szkoły to nic w porównaniu do praktyki w terenie ;)
Szlaczek się wlókł i zwijał, ciągle w dół, potok coraz większy i szerszy... czas mijał i zaczęło się robić jakoś tak długo. Odpaliłem fona i po chwili stwierdziłem, że już bliżej do skrzyżowania z inną drogą, niż powrót. Skrzyżowanie dróg okazało się przedczeluściami Spindlerovego Mlyna, a droga na szczyt po chwili zamieniła się w niekończący się szklak po poukładanych płytach o nachyleniu takim, że dostaje się zawrotów. Podejście kilerskie z 3km takie, że moja zadyszka była głośnym sapaniem zdezelowanego materaca. Udało się dotrzeć do jakiegoś czynnego schroniska, zamówić browara i jakieś żarcie na talerzu.
Potem podejście w kierunku Wielkiego Szyszaka, Śnieżne kotły i prawie w domu, tylko kilka kilometrów z ponowną wizytą na Szrenicy na babeczce z herbą :) na Hali w niedzielę prawie nikogo w schronisku, więc był spokój wieczorem.
Niedziela 28km w nogach, a miał być luz, opalanie i wcinanie sernika... anyway ta Szarlotka zapadnie mi w pamięci długo :)
Minus jest taki, że wieczorami na górze trochę wieje i pizgawica, mimo 15C na termometrze... bez długiego rękawa i koca to raczej nie ma siedzenia na zewnątrz, a i z tym zestawiem po zachodzie jest cienko. Porównując to do obecnych upalnych 25C w mieście w nocy... oj, to tak samo jakby otworzyć lodówę i wejść do środka :)
Poniedziałek powrót przez Łabski, las, regle i Szklarską... i to tyle z krótkiego weekendu.
"W życiu nic nie jest pewne, dlatego najpierw zjadaj deser!"
Ernestine Ulmer
Aloha
pl
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |