2018-01-21
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| znikąd donikąd... nigdy nie dość (czytano: 1284 razy)
Styczeń - czas zamętu, wielu postanowień i zaczynania "jak zwykle" wszystkiego od nowa.
Jako dorosły nastolat dalej szukam. Szukam czasem nie wiem czego, ale biegowo jest całkiem fajnie tak szukać.
Problemy z plecami powoli znikają, więc zaczynam coraz śmielej brykać. Wpadam w rytm.
"Ostatnio" zakończyłem na długim wybieganiu po Nowym Roku i niejako od tego momentu jest to mój początek. Pogoń za wymarzoną formą... od nowa :)
Wiele przemyśleń i niejako nowych doświadczeń.
Wtorkowe 2 styczniowe WB 27km, które wypadło bardziej, niż przyzwoicie skłoniło mnie, albo raczej podkusiło do potraktowania tygodnia nieco mocniej.
Długie wybieganie, które robię na swój sposób bez żadnej kontroli, jedynie na samopoczucie, z założenia na spokojnie, ale bez wleczenia nogami, bez wpatrywania się w Garmina, no właśnie... to taki mój cichy wyznacznik.
Wychodzę z założenia, że oczywiście można takie coś zrobić bardzo spokojnie np. po 5:30, czy 5:15, ale z praktyki wiem, że kilometraż i tak swoje zostawia u mnie. Czy to przebiegnę po 5:15, czy przykładowo po 4:40-4:50, dalej to będzie spokojna pierwsza strefa serducha, a nogi no jakby nie kombinować będą i tak zmęczone, i tak zmęczone. Skoro się męczyć i podrapać mięśnie, wolę to chyba w dopuszczalnym zakresie intensywności.
Końcówka przeważnie jest pod znakiem wspinaczki pod górę na przestrzeni paru km, więc jak jest "zapas" w nogach na koniec - wiem, że sprawy idą w dobrym kierunku.
Tak więc po tym wtorkowym WB następnego dnia zrobiłem luz od biegania. Sauna jeszcze odpada z uwagi na plery i korzonki, a raczej boję się różnicy temperatur przy schładzaniu. Sauna bez schładzania dla mnie nie ma sensu :P
Czwartek był smerfny, więc postanowiłem wieczorkiem po ciężkim dniu pracy pobiec na stadion tartanowy, gdzie zamontowano oświetlenie i trochę przeprosić się z tempem. Po dobiegu i zrobieniu pół okrążenia, kiedy pikneło 4km wyciągnąłem nogi z kieszeni, wyjąłem płuca z reklamówy i depnąłem przed siebie. Zamiar był zrobienia 2x4km z przerwą kilos w truchcie. Celowałem w okolice 4:00, ale wychodziło trochę szybciej. Te szybciej nie podnieca mnie jakoś, bo to tartan i GPS niezbyt pedantycznie zlicza odległość, mimo brykania po najbardziej zewnętrznym torze.
Pierwsza czwórka weszła fajnie, kolejna już była trochę męcząca. Dziwne by było, jakby tak nie było ;)
Nie wiem czemu zawsze mam nadzieję, że będzie lekko, zwinnie i powabnie, z tłumu zaczną latać rzucane przez fanki staniki, a z niebios zaczną spadać płatki kwiatów.
Niestety musiałem obyć się smakiem, a właściwie "zapachem" pobliskiego komina i lekkiego wiaterka. Robotę - jak to mówią - zrobiłem dobrze i powrót był z lekkim grymasem uśmiechu na duszy.
Piątunio delikatne rozbieganie po frytkach z rybą - 8km na "bardzo lajcie", aby się tylko poruszać i dotlenić zmęczone nóżki.
Sobota to przełom, trochę bolesny.
Po standard śniadanku na weekend - świeża bułka z miodem i zieloną herbą - rozmyślałem co i gdzie pobiec. Nogi niezbyt świeże w kroku, ale z drugiej strony podkusiło mnie na Wzgórza Piastowskie i daaaawno nie odwiedzany szlak o nazwie - Tarka.
Nazwa jest adekwatna i dobrze, że kojarzy się z piłą. Trasa Parszywej 12, która również przebiega po Wzgórzach Piastowskich jest niczym całowanie się przez majtki w porównaniu do Tarki.
Tarka w skrócie jest rzeźnią. Takie około 5km w jedną stronę i powrót. Podbiegów jest cała masa, ale takich od w miarę lajtowych, do takich na przykład, gdzie pięta nie dochodzi do podłoża i "biegnie" się pod górę niejako na palcach.
Bieg jest pornografią biegania znanego z szutrowych ścieżek, bo bardziej przypomina to szatkowanie w miejscu, niż wahadło znane z płaskich ścieżek.
Ogólnie jest masakiera pod górę i w dół, w górę, w dół i tak ciągle. Miejsc, gdzie można "trochę" odpocząć jest niewiele.
Wybiegłem więc na ten nieszczęsny szlak z założenia bez ścierania się o deptany jęzor. Założenia zostały niestety za mną po dobiegnięciu na Wzgórza i pierwszym podbiegu.
Nawarstwianie się zmęczenia, którego dawno nie czułem, teraz? rosło niczym ciśnienie w rozpalającym się czajniku.
Sapałem, przyznaje się, i kiedy dotarło do mnie, że te sapania jest właściwie na początku trasy - aż się przeraziłem. Lajtowe bieganie w tamtych warunkach jest w zasadzie w stylu kodu binarnego - albo się biegnie z prędkością bliską ślimakowi, albo się po prostu podchodzi - właściwie z niewiele mniejszą prędkością. Ambicja darła mi się w głowie na całego, żeby biec - no to biegłem, biegłem, biegłem...
Po którymś z podbiegu, gdzie ledwo co łapałem dech, spojrzałem na Gremlina i się przeraziłem... szczerze dobrze, że leśniczego w pobliżu nie było, bo by mnie pomylił z jakimś kurde łosiem, żubrem, czy inną sapną zwierzyną.
Serducho orało w pobliżu maxa! dawno, ale to dawno nie pamiętam, kiedy to ja wyjeżdżałem ponad 170.
Po nawrotce było to samo, tylko gorzej... bo jest więcej wspinania z racji różnicy wysokości. Na koniec jest taki fajny podbieg, który służy rowerowcom do zjazdów (downhill).
Pikawa orała już na maxa w okolicach 180. Chciałem zarazem rzucić pawia, stanąć, rzucić się w przepaść, rzucić się pod walec, wydrzeć ryja z głośną ku..wą, sapać... ale przede wszystkim chciałem jak najszybciej pokonać tę ścianę, na koniec której chciałem już tylko sobie umrzeć. Potem "lajtowy" powrót przez lżejsze ścieżki, park i kawałek ulicy. W domu przez chwilę po wejściu poopierałem się o futrynę.
Czy czułem, że żyję? o tak! czułem się jak Dedal połączony z Ikarem, który wylądował na księżycu. Masakra.
Nogi skasowane. Czwórki z waty, ale najgorsze były łydy. Tu niestety odezwała się lewa łyda, a właściwie strzałkowaty...
Przeprosiłem się z zimną wodą (jedyna zaleta zimy to zimna woda w kranie jest naprawdę zimna :)), a potem z niebieskimi zamrożonymi woreczkami nextcare.
W niedzielę z racji skasowania... porzuciłem pomysł zrobienia WB. Uznałem, że robiłem go we wtorek, więc bez sensu byłoby znowu biec to samo w niedzielę, a po drugie... po takiej masakrze, wybrałem coś krótszego. W drodze powrotnej zrobiłem 10 rytmów 100m. Całość 19km z hakiem.
Tydzień - 93km niezłego szurania.
Niestety łyda mocno zmęczona, więc niejako standardem w rozkładzie dnia stało się schładzanie kilkuminutowe pod zimną wodą, oraz okład na zmrożonym woreczku żelowym.
Kolejny tydzień.
Poniedziałek wolne od biegania i wizyta w ulubionej pizzerii na makaron, przy okazji oglądanie kelnerek jak się kręcą - lubię tak czasem poobserwować koleżanki przy pracy ;)
Wtorek spokojne rozbieganie po ulicy.
Środa z racji fakapu z pogodą - wybrałem się do fitness klubu pod dach na bieżnię elektryczną. Łyda trochę lepiej, więc podkusiło mnie zrobić coś szybszego, niż zwykłe szuranie, czy tam kręcenie się w miejscu.
Tu kolejne doświadczenie.
Ustawiłem 1% wznios, prędkość na 12km/h (5:00) i pyk - start.
Po dwóch kilosach podkręciłem do 14km/h czy tam 4:15min/km i leciałem dalej.
Chciałem... tak, to dobre słowo - chciałem pocisnąć 12km minimum. Tu jednak już po 2km początku byłem mocno rozgrzany, a po wkręceniu tempa 4:15, które umówmy się, na ulicy ostatnio robiłem przy gwizdaniu i dłubaniu w nosie, tu zaczynało zwracać z minuty na minutę moją uwagę.
Po 4km (2km wolno i 2km akcentu) byłem już zagotowany, jak na maratonie po 30km. HELOU????? WTF?
Dociągnąłem do 10 kilometra, co było 8 kilometrem planowanego BC2, które w tym momencie było mocnym BC3. Tempo grubo powyżej progu. Kurde, te 1% wznios jest jakąś popierdółką, dla mnie jest jakąś masakrą.
Nie wiem jak niektórzy biegają w takich ustawieniach lżej. Mi się po prostu mega trudniej, ciężej biega. Nie wiem, może to jakiś model, który jest bardzo miękki (LifeFitness), ale 1% sprawiało, że w porównaniu z ulicą jest nie do porównania i to bardzo.
Ostatnie 2km, żeby zrobić te cholerne chociaż 10km akcentu, dociągnąłem sapiąc i mocno już rzeźbiąc. Potem 2km na "dojście do siebie" w 5:21 i skończyłem mokry jak wieloryb, zgrzany jak ruski czajnik i tak dalej.
Ściany płonęły - w środku wszystko się gotowało, nawet po prysznicu i wytarciu się po chwili znowu byłem mokry.
Kolejny dzień spokojne rozbieganie na mroźnej ulicy z jedenastoma rytmami w pobliżu chaty na ścieżce rowerowej. Miało być dziesięć, ale przechodziła jakaś kobita i chyba przez nią pomyliłem rachunki :)
Piątunio wolny od biegania, w sobotę spróbowałem znowu crossika, tylko już "lżejszego" - Wzgórza Piastowskie i poleciałem trasą Parszywej 12. Całość 15km. Nogi podmęczone, ale bez brutala, więc w niedzielę poleciałem WB 27km.
Pogoda była średnio fajna - trochę wiało i było mroźne powietrze. Od razu postanowiłem, że lecę na czuja, gremlin pod dwoma rękawami, bez spinania się... wszak nogi zmęczone.
Śniegu nie było, w lesie pustki i głucho. Momentami przerażająco. Dziwnie się biegło. Tak, jakbym wyłączył dźwięk. Nawet dziwnie się słuchało swojego oddechu, swojego szurania butami (a raczej podstukiwania).
Po paru kilometrach nogi trochę się odblokowały. Lubię ten stan, kiedy czuję jak nogi zaczynają się dobrze kręcić. Zjawisko ciężkie to określenia co się właściwie dzieje, ale jest to taki fajny stan, kiedy czuje się właściwie wszystko. Czuje się, jakby noga specyficznie się zawijała i podwijała za tyłkiem, chociaż do takiego zawijasa-wahadła znanego z obserwacji harpaganów z czołówki to mega daleka droga i raczej protoplasta biegu inwalidy, niż piękność i powabność... ale, te uczucie jest fajne.
Powrót po nawrotce był już drastyczną zmianą warunków - wMordęWind - i zmrażanie facjaty nastąpiło właściwie po minucie. Poczułem również to przez cienkie spodnie, więc nie było fajnie pod tym kątem. Końcówka już była z gatunku "kiedy ta chawira i koniec tego wiatru"?
Wyszło 27km z hakiem, w tempie 4:33 (szok) przy średnim serduchu 137 z maksem praktycznie nie przekraczającym średniego z maratonu.
81km w tygodniu.
Kolejny tydzień z wyjazdem służbowym, więc musiałem nieco pokombinować. Wiedziałem, ze wtorek wyłączony z biegania, czwartek również, być może i środa.
Żeby nie stracić dni... postanowiłem w poniedziałek pobiegać.
Dzień po WB świeżość w nogach jest na poziomie klasyka "Irena Sz. nie jest już świeża w kroku jak dawniej". Pierwsze kilometry to raczej człapanie czapli, niż zwinny bieg łasicy, no ale później jakoś to nawet się kręciło.
Poleciałem rozbieganie po ulicy, zawitałem w drodze powrotnej na stadion zrobić parę rytmów, jednak... cholernie zimny wiatr przepędził mnie po zrobieniu 3 kółek, więc rytmów sztuk sześć tylko dałem radę. Dalsze wyziębianie się nie miało sensu. Byłem i tak już mocno wywiany na twarzy i łapach. Jak to mówią - nic na siłę - grzecznie zmyłem się do domu - 16km.
Wtorek praca i pociąg do wieczora. W środę myślałem nawet wstać rano, ale byłem padnięty po podróży o godzinie 6:00 i odpuściłem. Udało się za to wieczorem wygospodarować czas, niestety znajomi się rozłożyli i zostając sam w wielkim mieście... polazłem na ujemne piętro w hotelu do klubu ma bieżnię elektr.
Wyjałowienie po całym dniu siedzenia i tęgiej pracy umysłowej ;))) skłoniło mnie jedynie do zrobienia spokojnego wybiegania.
Cóż... znowu ustawiłem 1% wzniosu, żeby sprawdzić jak się teraz będzie biegło, 12km/h i wio.
Nie wiem, no ale nie mogę. Po 10km już miałem takie tętno, jak po 13km BC2 na ulicy, przy czym na ulicy brykałem po okolice 4:13, a na bieżni było nadal 5:00. DRAMAT! :P
Żeby pokolorować ten dramat postanowiłem podkręcić do 4:00 i dobiec do 12km całości.
Także ten... po kilosie już miałem dochę, a kolejny kilos był już etapem prac rzeźbiarskich i prawie życzeniowych. Jeny... jakie to było upadlające - 4:00 a miałem wrażenie, że bieżnia zaraz się rozleci i wyleci po schodach na górę do recepcji zadzwonić na miacho po inne bieżnie, zostawiając mnie zrolowanego gdzieś w kącie obok napakowanych crossfitowców :)
Po zakończeniu oczywiście płynąłem jak szczupak z potem. Po rozciąganiu się przez dłuższe kilkanaście minut nadal byłem na etapie "grzejnik ON".
Cóż, zawinąłem się grzecznie do pokoju, prysznic, wypiłem Powerade, ubrałem się i wio na miacho na jakąś pizzę/makaron.
Przez kolejne pół godziny byłem rozgrzany jak na pierwszej randce. Nie wiem, te bieżnie mnie kiedyś wykończą ;)
Czwartek znowu siedzenie na spotkaniach i w PKP. Jakiś orkan zrobił mega rozpierduchę i trylion przesiadek. Przed 22 byłem w domu. Padnięty z fioletowym tyłkiem.
W piątek postanowiłem to rozbiegać, więc po pracy wyskoczyłem pod dach - tym razem spróbować innego ustawienia. Kurcze, przecież to się musi kiedyś dać zgrać.
W planie ambitnie sobie założyłem ulubiony-fajniejsiowaty Drugi Zakres. Wznios ustawiłem na 0.5%.
2km po 5:00, potem wio po 4:15. Chciałem 13km, ale po 6km już widziałem na gremlinie, że tętno zaczyna znowu dryfować do góry. Nie było to na szczęście tak drastyczne jak na początku parę dni temu. Mimo wszystko po 6km drugiego zakresu byłem już w trzecim, a sapanie było jakoś takie głębsze.
Na szczęście obok mnie było już pusto, więc mogłem w spokoju sobie intymnie podyszeć.
Dobiegłem do 12km akcentu i postanowiłem z racji nie aż tak drastycznych odczuć... dołożyć jeden kilos na szybko. Taki mix BC2 z dokładką na sam koniec.
Fajna kombinacja, której dawno nie robiłem. No to wio - podkręciłem do 3:50 stosując ułańską fantazję - wszak przy 4:00 odlatywałem, jednak na 1% wzniosu, to może teraz będzie lepiej. Faktycznie, było lepiej - lepiej miałem oczy zalane potem :))) nogi jednak jakoś się kręciły i miałem nawet chrapkę dołożyć kolejnego kilosa... jednak spasowałem w myśl zasady - żeby nie przeginać.
Jak zacznę teraz takie wybryki robić, to co mi przyjdzie w marcu? :) no właśnie, nie wszystko na raz. Zrobiłem więc fajne 15km, a po wszystkim po zważeniu zauważyłem, że ubyło mnie 1.5kg obywatela z wyższym wykształceniem.
Godzinka szybkiego "wpieprzu" i półtora kilo mniej ;) niestety to tylko płyny...
Niestety z wagą się nie polubiliśmy. Pokazała mi, że etap budowania "masy" trochę wymknął się spod kontroli. Trochę było zbyt sporego folgowania z ciastkami, ale pozytyw jest już taki, że wyżarłem wszystkie(!) żelazne zapasy ze Świąt... więc teraz będzie już tylko lżej. Obecnie moja waga waha się więc pomiędzy 75-76kg.
Jest więc co zrzucać i jest to pozytyw na wiosnę. Skoro teraz przy tym tonażu tak jestem już rozbrykany, to po ograniczeniu ciastek będzie tylko szybciej!
Oby... :)
Tydzień zakończyłem sobotnim "spokojnym" crossem (Wzgórza Piastowskie), oraz niedzielnym długim WB.
W niedzielę, w trakcie postanowiłem przesunąć dotkniętą już barierę dystansu i zamiast 27km poleciałem nieco dalej - wyszło ostatecznie 30.5km. Bez wody i żeli, bez kontroli i podniety tempem. Całość w 4:38 przy średnim serduchu 137. Żeby było ciekawiej to było w twardych trailówkach na lekko ośnieżonej trasie, chociaż większość była normalna szutrowa bez białego spowalniacza, czy lodu.
Te Długie mi zaczynają coraz przyjemniej wchodzić i jest to dobry prognostyk na dalsze rozwijanie skrzydeł. Baza zimowa tworzy się i to czuję.
Z dystanse jednak nie planuję na razie czegoś dalej, wręcz przeciwnie.
Tydzień zamknięty 91km.
Tu kolejne przemyślenia.
LONG zostaje w nogach dłuższy czas. Pamiętam z knigi Danielsa, który w swoich planach proponuje system 2J (chyba tak to nazwał), czyli dwóch akcentów w tygodniu.
Po niedzielnym Długim Biegu kolejny akcent proponuje właśnie w środę.
Z praktyki wiem, że dwa dni po WB jest co by nie kombinować raczej średnio ze świeżością i nieważne w jakim tempie to biegłem. Czy bardzo wolno, czy wolno, we wtorek byłem mniej lub bardziej zamulony. Dlatego nie chcę na razie kombinować z dłuższymi WB.
Z drugiej strony brykanie we wtorek czegoś szybszego powoduje pokusę, żeby w czwartek też coś
Wyszły z tego trzy tygodnie fajnego i niefajnego biegania. Czas nieco przylajtowić, trochę odsapnąć w kolejnym tygodniu i znowu dokręcać w kolejnych.
Na razie czuję się jak rozpędzająca się lokomotywa... tylko jak tu ograniczyć ciastki? jak żyć bez ciastek?
Tydzień temu, kiedy w sobotę rano poszedłem do jednej fajnej piekarni po świeże bułki... zaatakowało moje oczęta ciasto marchewkowe - jest to niezły bimbom dla mojej podświadomości. Marchewka jest zdrowa, a ciasto marchewkowe, niby bez cukru objawia się mianem zdrowej słodkości. Jak tu teraz takim pokusom odmówić? no jak?
życie jest ciężkie :) bieganie jednak je ułatwia :)
Aloha
pl
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2018-01-22,08:50): tę rozpędzoną lokomotywę masz nie tylko w nogach ale i w palcach przy pisaniu blogów :) Ale to może ta glukoza z tych ciasteczek to powoduje ? :) snipster (2018-01-22,08:54): Paulo, niestety brakuje mi czasu na wszystko, w tym na odpływanie przy klawiaturze. Czasem praca ostro mnie wysysa i jedynie jestem w stanie zebrać się na bieganie... potem chwila relaksu i nagle jest północ. Grunt to jednak patrzeć w przyszłość i wysoko podnosić głowę ;)
|