Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
312 / 338


2018-01-05

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
kombi-nacje (czytano: 510 razy)

 

Miasto w zasadzie takie same, jak tysiące innych miasteczek, wiosek w Polandii. Proste domy, prości i zatroskani codziennością ludzie, pola dookoła... jednak miasteczko wyróżnia się dwiema rzeczami: zajefajnym Zamkiem, oraz dwoma jeziorami, które są połączone ze sobą małym kanałem przepływającym przez ową wioskę.
Łagów, ten Łagów znany z Lubuskiego Lata Filmowego, rowerem 65km od Zielonej Góry - perła Ziemi Lubuskiej.
Epoka lodowcowa zostawiła tu swój pazur w postaci sporych pofałdowań.
Jest też jeszcze jedna rzecz: w pobliskim Jemiołowie, obok jest poligon. Znaczy się kiedyś był i działał bardzo "dynamicznie".

To był rok jakoś 84 i później 85 chyba, lato.
Kończyłem przedszkole jako smarkacz z obdrapaną brodą w spodniach babcinej roboty na szelkach - typowy ubiór tamtych czasów.
Kiedy wybraliśmy się do Łagowa byłem mentalnie w kosmosie - to była pierwsza moja podróż poza moje skromne miasto, w którym najdalej wypuszczałem się do babci i dziadka, będąc rzadko zabierany na działkę jak była pogoda.
Czułem frajdę porównywalną z Neilem Armstrongiem, który latał w kosmosie. Dla mnie to był kosmos, inny świat i coś nowego. Kiedy zobaczyłem te jeziora, które były dla smarkacza niczym ocean, kiedy usłyszałem jakie są głębokie - nie zdawałem sobie sprawy.
Pierwsze moje przerażenie było w momencie wejścia na pomost, gdzie dna nie było widać, za to było widać siatkę. Pływać nie umiałem zbyt dobrze, a moje przerażenie wpatrując się pod siebie było przeogromne... widząc tylko ową siatkę.
Moja wyobraźnia zadziałała jak płachta na byka - zdałem sobie sprawę z tego, że jestem na szczycie góry i jestem nad przepaścią. Do tej pory mam ciarki jak nie widzę dna podczas pływania.
Wybraliśmy się z ciotką i siorą na rower wodny. Zapuściliśmy się w głąb jeziora... które było dostępne niejako tylko do połowy, dalej był to teren wspomnianego poligonu.

Wokół nas pustka, brniemy dalej mając poczucie dokonywania czegoś zabronionego, ale jak wiadomo - zakazany owoc smakuje najlepiej. W tamtym czasach - młodsi tego nie znają - milicja miała wszechwładzę i mogła dosłownie wszystko. Kręcimy jednak dalej chcąc dopłynąć do końca. Jezioro, które się nie kończy, zakręt za zakrętem, ogrom i przestrzeń.
W pewnym momencie świst i gwizd, nas o mało nie wywróciło... kątem oka widziałem jak coś wielkiego wpada 3 metry od nas i wylatuje 5 metrów drugą stroną. Ledwo co się chwyciłem. Prawie się poszczałem ze strachu, serio. Momentalnie zawróciliśmy i naginamy do domu. Pusta cisza zapanowała wokół nas. Po chwili słychać motorówę, podpływa milicja i robi klasyczny OPR, na szczęście ciotka jakoś się wyłgała, że zabłądziliśmy i nie widzieliśmy tabliczek zakazu... puszczają nas wolno. Dopływamy później do pomostu i tego lata już nie mam ochoty na kolejne pływanie rowerem.
Zabawne, ale kilka metrów różnicy i nie pisałbym tego...

Pobliski poligon znałem z opowieści, jak to adepci sztuki wojennej potrafili mylić północ z południem, wchód z zachodem, a pojęcie azymut było dla niektórych pierwszym obcym słowem, niestety niewyssanego z mlekiem matki wraz z rozumiem. W Jemiołowie niejako przywykli to takich akcji i co jakiś czas "przelatywała" jakaś niespodzianka armatnia. Mieszkała tam rodzinka, wiec nasłuchiwałem się opowieści podczas świątecznych odwiedzin co tam się wyprawiało na tym poligonie. Wojsko Polskie (pardon, Ludowe) i PRL... szkoda pisać.


Kolejny rok i również wizyta w Łagowie, wśród rodzinki. Była większa liczebność w tym kuzynki z Wawki, które miały wtedy aurę dekadencyzmu, wymieszaną z nonszalancją młodzieńczego wszystkomogę razem z nicmisięniestanie, które były lekko starsze. Razem robiliśmy cuda. Nie miały zahamowań do niczego. Kiedyś, kiedy wpadały do nas do ZG potrafiliśmy zmajstrować akcję - przebieramy się w stare łachy, jak ludzie na pierwszy dzień wiosny i idziemy obejść dzielnicę - reakcja ludzi, zdziwienie z szokiem, poukładanie w tamtych czasach, aż tu nagle taka Marlin Monroe z drugą i jakimś giernkiem... komedia lepsza, niż Louis de Funes, Charlie Chaplin i jeszcze paru razem do kupy wziętych :)
Wracając do Łagowa - mieszkaliśmy niedaleko Zamku... obok którego huczało. Standardem tam kiedyś były tak zwane spotkania i imprezy okolicznościowe - bez okoliczności - wszak w wakacje to wypoczynkowa mieścina - przy muzyce. Wszystko pod chmurką, obok tego zamku, więc klimat nieziemski. Ja młody szczyl, który krząta się tam po krzakach z tymi kuzynkami, podglądający ludzi, jak to próbują tańczyć, obściskiwać się po kątach, względnie wydzierać japę próbując recytować słowa zasłyszane z głośników... szczerze - takie powinny być ćwiczenia na mięśnie brzucha, zamiast jakiś brzuszków i innych desek. Młodzieńcza radocha, szał, zabawa i wolność.
Jeny... jak ja tęsknie za tamtymi czasami.
Bardzo lubiłem te wieczorne krzątanie się tam.

W tamtych czasach perełki muzyki polskiej były spod znaku Kombi, Lady Pank i tak dalej. Moje gusta jedynie krążyły wówczas wokół Kombi.
Wydzieranie się jak Zdzisława Zośnicka, Violetta Villas, Halina Frąckowiak i inne tego typu jakoś nie pociągało mnie, ale Kombi miało to coś. Nowe, inne brzmienie, kojarzone z zachodnią super-czymś-kulturą-innością. Klawisze produkujące specyficzne dźwięki, syntezatory, jakieś dziwne perkusje - no bajka. To był taki trochę polski Kraftwerk.

Na tych imprezach pod tym Zamkiem, kiedy na "specjalne życzenia" wybrzmiewał Kombi, wszyscy wariowali. Największe hiciory z tamtych czasów do tej pory chodzą mi po głowie ;)
Jeden zawsze jakoś mile mi się kojarzy - Przytul Mnie. Czasem, kiedy w radiu leciała wersja instrumentalna, bez tekstu, od razu przypominałem sobie swawolne hasanie w Łagowie. Utworek czasem mi się przypomina w chwilach ciężkich, albo jakiś dziwnych wahnięć mentalnych, bądź ogólnie pojętych dziwnych zagięciach czasoprzestrzeni. Zapewne ma to swoją nazwę w psychomentalnejfizyczności naukowej - człowiek w chwilach niedoli wraca myślami do miłych wspomnień z dzieciństwa :)


Po problemach z przewianymi korzonkami, które zaczęły się poprawiać wracałem do biegania. Zauważyłem, że ruch poprawia ogólny stan, a bieg niejako przyspiesza "rehabilitację".
Plery są jednak ważną częścią i znowu sobie o tym przypomniałem doświadczając próby biegania. Nogi początkowo były swoiście zmęczone, w ogóle były jak ciało obce. Brak mocy był okrutny, a trucht po przerwie 3 czy 4 dniowej był niczym szuranie po maratonie. Nie wiem o co tu chodzi, ale zapewne jakieś konektory nerwowe i kanały nie tak funkcjonują w przypadku fakapu plerów.

To okrutne, kiedy ma się świadomość, że to, co się wypracowało przez miesiąc, kiedy już czuło się powrót do dyspozycji niejako maratońskiej, no wszystko "jak krew w piach". Nie było znowu niczego. Dyszka truchtu była prawie walką, mimo niskiej intensywności, o dotrwanie do domu.
Podczas mojej drugiej próby biegowej przypomniałem sobie właśnie Łagów, motyw z okrutnym jeziorem, który swoją głębią przeraża. Biegnąc widziałem tylko stalową siatkę, razem z czarnym dnem, którego w zasadzie nie było widać.
Jest też jeszcze jedna sprawa - po takich akcjach z jakimś czymś w ciele, nie ma mowy o jakimś oraniu interwałów, czy mocniejszych sprawkach. Odpadają więc przebiechy, podbiegi i podobne. Po przygodach z plecami mogę jedynie spokojnie biegać bez kombinacji cielesnych, ciało musi dojść do pełnej sprawności a to wymaga czasu...

Kiedy na Święta zaczęło się poprawiać, spróbowałem zrobić taki specyficzny test - zapuścić się nieco dalej i zobaczyć co się stanie.
Takie akcje po powrotach są zawsze pokroju zdobywania nowego, starego lądu - czułem się, jakbym wypływał na środek wielkiego jeziora i czekał na niespodziewany strzał. Będzie, czy nie będzie. Nie sprawdzisz czy jesteś na coś gotowy nie podejmując próby.

Wypuściłem się więc dalej, na trasę trochę niebezpieczną dla takich manewrów - dobieg do jednego punktu i powrót - prawie 17km. Nie jest to krążenie wokół domu, gdzie ewentualnie można skrócić, tylko taka podróż jak lotnik, który widzi ile zostało paliwa w zbiorniku ryzykując upadek w drodze powrotnej.
Dobra, aż tak drastyczne te bieganie nie jest, ale po powrotach, kiedy nie czuję się zbyt pewnie towarzyszy mi taki dreszczyk emocji i niepewności.
Następne dni to mozolne rozkręcanie się. Kolejne wprowadzenie niejako do mocniejszych obciążeń. Spokojny bieg to jedno, jednak wisienkę na torcie robi się mocniejszym bieganiem... a te najbardziej kręci. Byłem spragniony pędu w uszach, ale na to muszę jeszcze poczekać :)


Kolejny test przypadł w Sylwestra, który będąc w niedzielę z jednej strony kusił długim biegiem, ale jednocześnie miał długi wieczór i noc, więc rozłożenie sił na ten dzień trzeba było mocno przemyśleć ;)
Zdecydowałem się na 21km z opcją skrócenia jakby co o 3km. W połowie było jednak na tyle znośnie, że poleciałem dalej.


W Nowy Rok było klasycznie i standardowo - był kac, nogi się plątały, oraz było grupowe przywitanie Nowego Roku z krótkim truchcikiem.
Tego dnia nie miałem ochoty i sił na próbowanie czegokolwiek :) ale dnia kolejnego, z okazji iż był to dzień wolny... spróbowałem już dotknąć granicy, którą dotykałem parę tygodni temu - klasyczny Long - Długie Wybieganie na znanej mi trasie, gdzie jest trochę miasta, potem las i szuterek z pofałdowaniami, z powrotem mocno pod górę. Na drogę wziąłem żel, żeby niejako nie dokładać organizmowi i testować spalanie zaległych ciastków.

Bieg 27km postanowiłem zrobić klasycznie - bez spiny, bez wleczenia nogami, ale na spokojnie, bez wpatrywania się w elektronikę.. czysto na samopoczucie.
Wiało trochę i padało. Padało coraz mocniej i niejako jest chyba już regułą, że po wyjściu z domu kiedy pada, po kilometrze następuje ostrzał w postaci ulewy.
Czułem się znowu jak smarkacz na rowerze wodnym, oraz chciałem się przytulić do kogoś, czegoś. Było parszywie z pogodą, mimo iż to był dopiero początek.
Nuciłem sobie w myślach te słodkie dźwięki i tłumaczyłem, że takie treningi są również potrzebne. Na zawodach może być wszystko. Przypomniałem sobie ostatni maraton we Frankfurcie, gdzie wiało przeokrutnie, ale mimo to byłem jakoś z tym pogodzony.
Pogodziłem się z tą niepogodą i brnąłem dalej.
Po wskoczeniu na szuterkową ściechę leciałem prawie jak dawniej. Spojrzałem na tętno - było w normie niskie, tempo prawie jak kiedyś... kurcze, czułem, że mimo kiepskości powoli kondycja wraca. Noga może jeszcze nie kręci i nie szybuje jak dawniej, ale jest zdecydowanie lepiej, niż kilka dni wcześniej.

Kiedy dobiegłem do pętli, punktu nawrotu, czułem się, jakbym dopłynął do końca tego cholernego jeziora. Nawet pogoda nieco zluzowała i przestało na chwilę (4km) padać. Podświadomie czułem, że spokojnie dam radę, więc nie rozmyślając o niczym, rzuciłem po podbiegu i zbiegu kątem okrągłego oka na gremlina, paramsy były dalej w normie, więc dalej ze spokojem sobie brnąłem. Końcówka najpierw po błotnistym piachu, potem wśród dziur, kwadratowej kostce betonowej, ostatecznie na chodniku wśród cywilizacji... była już lekko odczuwalna.
Ostatni kilos, ostatnie wzniesienie i byłem już przy domu. Stop gremlina, lekkie rozciąganie i mokrość, którą czułem wszędzie mimo kamizelki NortFejsa z Cortiny Trail.
Ta próba dała mi sygnał, że wracam na właściwe tory - 27km z hakiem, na średnim tętnie 139 w 4:35. Spodziewałem się, że wyjdzie wolniej, dużo wolniej. W zasadzie to takie długie BNP, bo koniec jest już w drugim zakresie, ale bez przeginania i na spokojnie.


To tyle z kombinacji przełomowo-noworocznych. Jeszcze parę dni i wskoczę z znowu w rytm.
Znowu się rozpisałem i nieco rozmarzyłem... ale moje bieganie raczej chyba nigdy nie będzie inne. Polubiłem bieganie jako bieganie, a nie tylko bieganie.

Zeszły rok, mimo iż był najbardziej obfitym pod kątem kilometrów (3856?), był jednak tym, który mocno mnie podpiłował mentalnie z powodu przeżyć zdrówkowatych.
Robię się chyba stary, skoro zbiera mnie na wspomnienia, bo przy okazji stwierdzam, że fajnie jest tak po prostu - biegać :)




Aloha
pl

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


Jarek42 (2018-01-05,14:06): 4 dychy to jeszcze młodość. Teraz gdy mam 55, to tak to widzę. Dobrze, że Cię nie ustrzelili, bo kto by pisał na MaratonachPolskich.pl? Ja to dopiero walę smutne treningi - dzisiaj dyszka z czasem ponad 54 minuty. I to bieg prawie na maksimum możliwości. Można się załamać.
snipster (2018-01-05,14:58): zeszłej zimy biegałem w niemieckim Forst, gdzie bieg był mocno oldchoolowy, bez medali i czipów, sam start, czas mierzony przez sędziów stoperem i podobne rarytasy - ale - startował tam taki jegomość, co był z rocznika 1928 :) nie mów, że jesteś Stary ;)
Jarek42 (2018-01-05,16:22): Nie mówię, że jetem stary, bo jeszcze czasem potrafię dowalić młodym. Ale już to nie to gdy się mało czwórkę z przodu. Mam takie marzenie - przebiec jeszcze dyszkę poniżej 40 minut, a przynajmniej piątkę poniżej 20. W tamtym roku prawie się udało - 20:19.
michu77 (2018-01-06,18:07): ...ale słuchałeś KOMBI czy KOMBII?
snipster (2018-01-06,18:19): ten z lat 80 to był KOMBI... więc KOMBI :) nowego KOMBII nie trawię :P
paulo (2018-01-08,08:29): Bieganie na samopoczucie bez wpatrywania się w elektronikę to dla mnie kawał fajnego życia :)
snipster (2018-01-08,09:32): Paulo, Yoda mawiał: use the force ;)







 Ostatnio zalogowani
Jerzy Janow
20:32
Arti
20:23
StaryCop
20:23
eldorox
20:20
Zielu
20:17
ProjektMaratonEuropaplus
20:15
Raffaello conti
19:51
marczy
19:35
przemcio33
19:31
42.195
19:30
bogaw
19:28
ab
19:20
elglummo
19:20
fit_ania
19:19
Wojciech
18:54
Yatzaxx
18:46
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |