2017-04-23
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| W 24 godz. na Mount Everest, czyli gościnne występy na Kaszubach (czytano: 719 razy)
Jest, jest, jest! Po raz pierwszy w tym sezonie na podium! Z dokładnością co do minuty po 24 godzinach podróży 4 pociągami (Stalowa Wola - Rzeszów - Kraków - Warszawa - Słupsk), jednym autobusem (Słupsk - Bytów) i kilku kilometrach pieszo (Bytów - Rzepnica) pod gradobiciem dotarłem na linię startu kaszubskiego "VI Biegu i Rajdu Nordic Walking na Mount Everest - Piękno Natury" (cross górski w stylu anglosaskim na 8850 m).
Generalnie impreza jest "zarezerwowana" dla uczestników z Polski zachodniej i północnej - od Poznania przez Piłę, Koszalin, Słupsk po Trójmiasto. Jestem więc tam (eks)terytorialnym ewenementem.
Po przestudiowaniu możliwości moich konkurentów na Enduhubie jechałem tam z parciem na podium w kategorii. Trzech zawodników jest lepszych ode mnie, z czego jeden wyraźnie poza zasięgiem, pozostali gorsi (niektórzy minimalnie) albo brak informacji o nich. Więc jak przycisnę, to może wyląduję na 3. miejscu. Pomny rad Kolegów z SKB ustawiłem się bezczelnie w pierwszym rzędzie na linii startu i po wystrzale z pistoletu startera poleciałem... tempem 3:54 i to pod górkę! - jak spojrzałem na garmina, to zrobiło mi się słabo, bo w ten sposób spadłem na 4. miejsce 200 m przed metą w I Gorzyckiej Piątce. Nastąpiła wewnętrzna walka między rozsądkiem, ambicją i adrenaliną. Wyhamowałem, ale nadal ostro, bo ok. 4:40, czyli moje możliwości, ale po równym asfalcie. A tu górki, pola, las i lekkie bagienka oraz... pozostałości po hippice. Górki dały o sobie znać, bo tempo na nich spadło do niemal maratońskiego, czyli 6:00 i więcej. Z górek było lepiej i dzięki temu średnie tempo całego biegu wyniosło niewiele ponad 5:00. Na końcówce więcej zawodników mnie wyprzedzało, niż ja innych, ale była to 30-40 letnia młodzież. Moja kategoria ustabilizowała się już na pierwszych kilometrach, wystarczyło tylko trzymać dobre tempo jak długo to się tylko da. No i wparowałem na metę jako drugi w kategorii. Pierwszy był nieosiągalny, bo jego czas był lepszy od mojego rekordu na tej trasie (2014) o niecałe 2 minuty. Oddech trzeciego czułem na plecach - miał jednominutowe opóźnienie w stosunku do mnie. W osiągnięciu sukcesu pomogła mi też znajomość trasy - biegam tam od sześciu lat, trening "schodowy" na naszym MOSiRze, oraz terenówki na nogach.
Pakiet startowy z roku na rok coraz skromniejszy. W tym roku go w ogóle nie było, bo trudno do niego zaliczyć numery startowe (imienne) z agrafkami i czipy. A drzewiej bywało lepiej... Na mecie tradycyjnie już imienna statuetka zamiast medalu, dyplom, krupnik i (z powodu zimna) do wyboru herbata albo grzaniec. Mój wybór był właściwy ;) Kto miał ze sobą kiełbaski, mógł je upiec na ognisku. Ognisko to (+ oczywiście grzaniec) ratowało sytuację termiczną naszych organizmów.
Ciekawostka z czipami - podczas oddawania na mecie można było wyświetlić swoje wyniki na monitorze. Dobre, bo nie było odwiecznego tłoku przy tablicy z wydrukami no i można zdecydować, czy lecieć na wcześniejszy autobus, czy oddać się ceremonii ;). Mi pozostało to drugie, przez co na styk wróciłem w poniedziałek do pracy.
Jesteśmy znani na Kaszubach :) Prowadzący imprezę spiker Marcin Pacyno kazał pozdrowić Leszka Bebło. Przekazałem informację o I Biegu im. Leszka Bebło, jaki odbył się niedawno w Gorzycach.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |