2017-04-05
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Na tydzień przed maratonem (czytano: 1139 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://www.biegiemprzezpola.pl/2017/04/na-tydzien-przed-maratonem.html
"Na tydzień przed maratonem"
Wiem, że półmaraton na tydzień przed maratonem to głupota, wiem, że traktowanie startów jako treningu to idiotyzm, ale cóż. Poznań. Medal z kawałkiem emalii (mało takich u nas) i wspomnienie atmosfery z debiutu maratońskiego sprawiło, że postanowiliśmy pozostawić tam swój ślad.
Przygotowań do startu nie poczyniłem żadnych, mało tego, ostatnio mam problem z wyjściem na treningi i zdarza się, że biegam raptem 2 razy w tygodniu. W Poznaniu postanowiłem pobiec nieco szybszym tempem treningowym. Zaplanowałem czas ok. 1:55.
Rozmowy przed wyjazdem, pogaduchy, umówiłem się z Hanią, że pobiegniemy razem. Co prawda grymasiła, że chciałaby nieco szybciej, bo na ok. 1:53 więc nie pozostało mi nic innego jak nieco zmodyfikować swoje plany.
Sobota wizyta po pakiety, spacer po expo i spotkania. No bo jak to tak nie spotkać w tłumie (na półmaraton zapisało się ponad 11 tysięcy osób) nikogo znajomego? Nawet jeśli to 120 km od domu. Zagościliśmy na stoisku @halfworn ale nie po to by coś kupić a chwilę porozmawiać. Zanim jednak doszliśmy do rozmów ruszyliśmy na kolejną turę po expo. Coś halfwornowcy mieli tłoczno i zdołaliśmy raptem zerknąć na ofertę. Madzię kusiły rękawki, ale jak to z kobietami. Zanim się zdecydują... W sumie z facetami jest tak samo.
Przy drugim podejściu nie było rozmiaru, ale znalazły się inne. I była okazja pogadać o pewnej górze, która nam się marzy. A mnie naszła ochota na czapeczkę, którą widziałem przy wcześniejszej wizycie, ale niestety ktoś był ode mnie szybszy. Cóż, skończyło się na czapeczce w grochy jak na koszulce najlepszego górala Tour de France. A jak. Przyda się kiedyś na owej francuskiej górze.
Nockę spędziliśmy z Krzysiaczkami, trochę ze stresem by nie zaspać, bo w nocy przestawiano czas. Pobudka o 6:30, śniadanie, ogarnięcie się i ruszyliśmy w stronę poznańskich targów. Poranek przywitał nas chłodem w okolicach 0 stopni. Nie zapowiadało się dobrze jeśli chodzi o dobór ciuchów.
Na krótko? na długo? Wybrałem dziwaczną opcję - długie gacie - złote bom tak zapowiedział, do tego podkoszulek termo, koszulka z krótkim i dodatkowo rękawki. A na głowę czapka w groszki.
Jakbyśmy się umówili to w życiu byśmy tak na siebie nie trafili. Stwierdziłem to spotykając Hanię tuż po wyjściu z depozytów. Poszliśmy we troje, bo z Madzią w stronę strefy startowej. Tłukłem Madzi by biegła w tempie maratońskim, ale czy ona kiedykolwiek posłuchała moich biegowych porad?
Madzia poszła dalej, by wskoczyliśmy w strefę startową. Niefortunnie, bo trafiliśmy w okolice 1:40, jednak nie szliśmy już dalej. W tłumie niby ciepło, niby chłodno. Jakbym miał andropauzę. Trwała rozgrzewka, Hania podskakiwała, a ja grzecznie stałem. Pozostało czekać na sygnał startera.
Ruszyliśmy szarpiąc tempo. Trochę za szybko, ale tłum ciągnął. Po chwili zaczął nas wyprzedzać. Hania ostrzegła, że nie będzie dużo gadać. Tak jak Grzesiu na biegu w Lubiewie. Też wspomniał o tym tuż przed startem. Chyba za dużo ze sobą biegają i zarażają się nawykami.
No to biegnę z Hanią, o której czytałem, że na sobotnich treningach zatrzymuje się by fotografować ostromeckie kwiaty. Dziś będzie kiepsko, bo gdzie kwiaty w betonowej pustyni?
Biegliśmy w okolicach 5:15-20 starając się hamować nogi. Poszczególne kilometry nam skakały, moje gacie robiły furorę, co chwila ktoś krzyczał, że są świetne, a na odpowiadałem, że ładnie wyglądają w nich pośladki.
Na 9 km zacząłem się zastanawiać czy nie zrzucić balastu. Pęcherz się odzywa, na maratonie mi to nie przeszkadza, ale na treningu jakoś mnie irytuje. Pomyślałem, że odpuszczę, zerknąłem na zegarek i wizja kolejnej godziny biegu skłoniła mnie do odwiedzenia pobliskich krzaków. Tłum pobiegł, minęły zające prowadzące na 1:50, ja ruszyłem w pogoń za Hanią. Ale znaleźć ją... To było wyzwanie.
Biegnę mocniej, pewnie w okolicy tempa progowego, zegarek pokazuje 4:30-40, wyprzedziłem Krzycha, którego nawet nie zauważyłem, szczęśliwie zagadał mnie. Po kilometrze Hania się znalazła.
Biegliśmy tak, biegliśmy, kibice dodawali otuchy, my szarpaliśmy tempo. Hania już wcześniej stwierdziła, że czuje na sobie wzrok Rumcajsa. To taka tradycja. Grześ nawet się śmieje, że Hania startuje z elitą, a później on ją wyprzedza.
18 km wyszedł nam w 5:06, aż się zastanawiałem czy Hania postanowiła przyspieszyć, ale nie. Na 19 chyba poszukiwała kwiatków, które dałoby się sfotografować, więc zacząłem opowiadać jej o mecie, o światłach, które będą, hali, kibicach i o tym, że na szyi zawiśnie fajny medal.
Tradycyjnie na Grunwaldzkiej wiało w pysk, na szczęście niezbyt mocno (porównując do maratonu w 2015 wiatru nie było), więc kazałem Hani biec za mną. Dotarliśmy do okolic targów, jeszcze zakręt w prawo i gdzieś tam będzie meta. Skręt w lewo brama hali i po dywanie mkniemy w stronę mety. Czadowej mety, takiej, jakiej jeszcze nie zaznałem.
Wbiegliśmy, ukończyliśmy, czas fajny 1:53:30. Medal, spotkanie z Grzesiem, poszukiwania Izy i Krzyśka, którzy strzelili życiówki i oczekiwanie na Madzię, która, jak się okazało, też walnęła życiówkę.
Wciągnąłem makaron, ruszyliśmy z Madzią do cioci i wujka, a później jeszcze na urodzinową wyżerkę Krzyśka.
Fajny ten Poznań, choć znów bolały mnie po nim nogi.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |