2017-04-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Piekielny Bieg Koliby Łomnickiej (czytano: 356 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://www.biegiemprzezpola.pl/2017/02/piekielny-bieg-koliby-omnickiej.html
"Piekielny Bieg Koliby Łomnickiej"
Eeeee - pomyślałem. 15,5 km. Przewyższenia też bez szału,jakieś +/- 750 m. Spoko. 2 godziny i do domu. Na koniec urlopu znalazłem w okolicy imprezę bardziej towarzyską niż sportową (taki zamysł miał organizator) - II Bieg Koliby Łomnickiej. Wpisowe raptem 25 zł, w pakiecie pomiar czasu, medal, izotonik i makaron. Do tego próbki tejpów.
Organizator zalecał stuptuty i kijki trekingowe. Stuptuty odpuściłem, zabrałem kije i kolce, ale z obu zrezygnowałem tuż przed startem. Ten bieg też miał być na luzie i towarzysko.Z Madzią i Justyną ruszyliśmy w górę stokiem narciarskim, śniegu sporo, miękki, gdy skręciliśmy w lewo maszerowaliśmy pod nieczynnym wyciągiem. Rząd ludzi przed nami, miało być 200 osób. Biec się nie da więc idziemy gęsiego. Towarzystwo przed nami wydeptało ścieżkę szerokości ok. 30 cm. Łatwo nie jest, bo nogi ledwo mi się w tym mieściły. Zegarek oznajmił, że za nami 1 km. Czas... 15 minut. Masakra, na Maratonie Karkonoskim za wyjątkiem podejścia na Śnieżkę wdrapywałem się dużo szybciej. Po chwili wkroczyliśmy na leśną drogę z rozjechanym śniegiem. Tu dało się biec.
Dopóki była droga biegło się fajnie, gdy się skończyła zrobiło się mniej wesoło. Po pierwszej wspinaczce przyszła druga, po drugiej trzecia, po trzeciej czwarta... W pewnym momencie dogonił nas zamykający stawkę zawodnik. Oprócz pilnowania ostatnich zdejmował także oznaczenia trasy. Mieliśmy okazję dowiedzieć się, że w lasach żyje spore stado muflonów, niestety przy takim biegowym tłoku nie było szans by je spotkać.
Z ciekawostek na trasie trafiła się przeprawa przez strumyk, na szczęście leśniczy zrzucił kilka bali więc nie musieliśmy przez niego skakać. Kto wie czy przy roztopach, które trwały od dwóch dni nie skończyłoby się zamoczeniem nóg.
Śnieg... Ścieżka wąska, co chwila się ślizgałem, parę razy upadłem a ręka, którą chciałem się podeprzeć grzęzła w nim do łokcia. Śmiesznie.
Wdrapaliśmy się na Granicznik, z którego zobaczyliśmy Ruprechticky Spicak, kilkanaście czy kilkadziesiąt minut później musieliśmy się na niego wdrapać. To miało być jedyne miejsce, w którym ewentualnie przydałyby się kije. Faktycznie, było się pod co gramolić. Strome podejście, na szczęście pod nogami dało się znaleźć miejsca, które nie były śliskie.
Szczyt i w dół. Śnieg po kolana, schodziło się gorzej niż podchodziło. Cały odcinek wzdłuż polsko-czeskiej granicy to wąska ścieżka i kopny śnieg. Na zejściach z kolejnych gór tylko rozdeptany śnieg, żadnej ścieżki. Oj ciężkie były te zejścia, ciężkie. Grawitacja działała tam wybitnie skutecznie.
W pewnym momencie Magda się poślizgnęła i upadła. Stwierdziła, że ma to gdzieś i zjecie na tyłku. Poszedłem jej śladem. Zabawa na całego, choć pośladki nieco zmarzły. Idący za nami zrobili tak samo. Na dupie jechaliśmy jeszcze raz.
Do samej mety nie było łatwo. Zmęczenie dawało o sobie znać, przydałoby się coś zjeść, ale nie sięgnąłem do plecaka, bo przecież to tylko 15,5 km.
Ostatni fragment trasy to powtórka startu - nieczynny wyciąg a następnie stok narciarski. Zostawiłem Magdę i pobiegłem zakosami. Nogi grzęzły w śniegu, co chwila traciłem równowagę, ale nie upadałem. Zobaczyłem dziewczynę z aparatem. No, będzie zdjęcie z trasy! Mierzy do mnie, mierzy, biegnę zygzakiem. Nagle jebudut! Leżę! Podniosłem się i pomknąłem dalej. Jakieś 100 m przed sobą zobaczyłem jakiegoś biegacza. Hmmm. Pogonić? A czemu nie!
Przyspieszyłem na ile się dało i zacząłem odrabiać stratę. Kilkadziesiąt metrów przed metą zdołałem go wyprzedzić.
Tak, meta, już za chwilę. Usłyszałem dźwięk medali. Dźwięk, bo medalami były pasterskie dzwonki. Ależ to dało kopa. Biegnę w stronę mety i w głowie pojawiła się szalona myśl, żeby na metę wjechać na brzuchu. Na dwa metry przed metą pochyliłem się i przeszedłem do ślizgu wywołując salwę śmiechu.
Medal, izotonik i oczekiwanie na Magdę. Dotarła chwilę po mnie.
Po biegu wizyta w knajpie, przebranie mokrych ciuchów, makaron, herbata i ruszyliśmy do domu.
Eeeee. 15,5 km. Zamiast 15,5 km wyszło 14,7. Zamiast 2 godzin były 2:46.
Rzeźnia pełną gębą, jak się okazało nie tylko my się zdziwiliśmy.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu żiżi (2017-04-02,21:53): Byłam tam u "nich" raz na treningu-przemiła atmosfera-na bieg nie udało mi się dojechać(praca),a ten poślizg tuż przed męta-musiała być fajna zabawa:))
|