2016-10-11
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Poznań Maraton - relacja Artura (czytano: 664 razy)
Do biegu w Poznaniu podchodziłem po raz czwarty. Dwie pierwsze próby, mimo opłacenia biegu, musiałem odpuścić z powodu drobnych urazów, w zeszłym zaś roku świadomie zrezygnowałem ze startu, decydując się na lepsze przygotowanie do startu na 10 km, co zakończyło się sukcesem. Korona Maratonów co prawda wówczas uciekła, ale zdążę ją jeszcze na starość zrobić :)
Nie lubię za bardzo pisać o swych biegach, może by mi się bardziej chciało, gdybym osiągnął zakładany cel, ale że to jednak maraton i w dodatku z życiówką, to coś tam napiszę. Może nawet dość sporo :)
Ostatnie 2 maratony we Wrocławiu i Łodzi nie były udane. W jednym upał, w drugim nie do końca wykonany plan + niewłaściwie dobrany trening (Daniels nie dla mnie :) ) nie pozwoliły osiągnąć dobrych czasów. Wiosna 2016 w sumie mało udana wynikowo, więc cała energia poszła na przygotowania do jesiennego maratonu. Powrót do rozwiązań sprzed rekordowego Dębna z 2015 r. miał być gwarancją wyniku. Celem były słowackie Koszyce i tam miałem pobiec maraton. Testowy start odbył się w Ostrawie, gdzie pojechaliśmy w kilka osób z naszej Grupy i gdzie zderzyliśmy się z bieganiem w ponad 30 stopniowym upale. Czas 1.39.46 nic nie mówił, poza: "w upale się nie startuje", więc test nic mi nie pokazał. Na szczęście wykonane później dwa 25 km wybiegania w planowanym tempie maratońskim dawały już jakiś obraz. Z Koszyc zrezygnowałem, bo zapowiadano 22 stopnie, a nie miałem zamiaru popełnić po raz kolejny tego samego błędu i biegać maratonu w temperaturach, które mój organizm źle znosi. Na szczęście to na tyle profesjonalne zawody (najstarszy maraton w Europie), że startowe przechodzi na kolejny rok :)
Zdecydowałem się więc w trybie pilnym na Poznań, który wypadł na tydzień po Koszycach. Co prawda wiązało się to z połączeniem pobytu w ciągu jednej doby we Wrocławiu, Warszawie i Poznaniu i 2 h snu przed zawodami, ale za dużo pracy włożyłem, by zrezygnować :)
Pogoda zapowiadała się biegowa (to pogoda przez "niebiegaczy" określana jako "do bani" lub "fatalna"), przez kilka dni zbierałam od znajomych biegnących Poznań w 2015 informacje o trasie i słyszałem głównie "szybka" "dobra", ale patrząc na profil nie do końca wierzyłem :)
Po śniadaniu w samochodzie na A-2, gdzieś na wysokości Konina (46 zł za 100 km??!!!), dotarłem z rodziną do Poznania, pakiet odebrany przez kolegę kolegi (dzięki raz jeszcze ) :), szybko przyodziewam strój biegowy i rozgrzewka. Pada mżawka, zimno - IDEALNIE.
O 9 start, cel 3.10. Początek miły, w miarę lekki, pierwsze 10 km jest niemal ciągle lekko z górki, pojadam sobie na każdym punkcie, popijam również, 4 żele na cały bieg podskakują na pasku w rytm biegu. Idzie równo, tempo 4.28-4.30 trzymam. Ciężko coś napisać o pierwszej części biegu poza tym, że idzie równo :) na 17 km lekki kryzys i do 21 km małe problemy, ale tempo równe (połówka 1.35.00). Jem sporo bananów, co punkt kilka kostek cukru (z perspektywy 12 maratonów uważam, że cukier w kostkach to najlepszy "wspomagacz" podczas maratonu :) ), czekam na 26 km i pierwszy podbieg. Przypomina mi miejsce (park), podbieg, jaki swego czasu był na bodajże 26 km Maratonu Warszawskiego, ale jest dłuższy. Pokonuje go nieco wolniej, by nic stracić za dużo energii i szybko wracam do właściwego tempa. Biegnę do 30 km idealnie ze średnią 4.30 i czekam na 32 km, bo wiem, że tam zaczyna się 2,5 km podbieg, który będzie decydujący podczas tych zawodów. Patrząc na czasy uczestników, widać, że zdecydowana większość po tym odcinku zaczyna mniej lub bardziej tracić. Niestety, okazuje się, że i ja nie jestem tu wyjątkiem. Wynik 3.10 ucieka bezpowrotnie. Tracę tam sporo sił i niestety czasu. Mimo walki na ostatnich 8 km, nie udaje mi się wrócić do tempa 4.30 i jedyne, o co walczę, to by stracić jak najmniej.
I tu mała dygresja - te ostatnie 10-12 km to jest jedna z przyczyn, dla których w ogóle biegam i startuje :) Tam dzieje się wszystko, o tym momencie maratonu myśli się przed startem, tego maratończycy boją się najbardziej (bo boją się - jak ktoś mówi, że się nie boi stając na linii startu maratonu - kłamie :) ), tam toczy się walka z sobą, w głowie kotłuje się mnóstwo myśli, emocje są skrajne, od zwątpienia na trudniejszym odcinku do nadziei na łatwiejszym, tam możemy się lepiej poznać i nie ważne czy na 1 czy 12 maratonie :)
Wracając do biegu - robię co mogę, widzę, że nie ma ściany, że nie słabnę aż tak (nie staję, nie idę, jak podczas 2 wcześniejszych maratonów), co podtrzymuje wiarę, że dobiegnę przynajmniej z nowym rekordem życiowym. W głowie pojawia się myśl - pewnie koleżanki i koledzy z Sieradz biega siedzą tam na" fejsie" i oglądają live mój bieg, komentując i kibicując, pewnie tradycyjnie się przy okazji nabijając :) Uśmiech pojawia się na chwilę na twarzy. 40 km, 41 km i zbieg do mety.
Resztki adrenaliny przyspieszają krok na ostatnich metrach. Dobiegam z czasem 3.13.50. Celu nie osiągnąłem, ale rekord jest. Dość szybko dochodzę do siebie, po pół godzinie wracamy do domu.
Z biegu, mimo tego, że nie złamałem 3.10, jestem zadowolony, nawet bardzo, co mi się naprawdę rzadko zdarza. To nie były łatwe zawody. To nie była łatwa trasa. Wierzę w 3.10 w Dębnie na wiosnę :) Plan treningowy, do którego wróciłem po roku - znów się sprawdził i na nim będę pracował do kolejnego maratonu. Oczywiście z małymi modyfikacjami. O samym Poznaniu, gdzie biegłem po raz pierwszy niewiele mogę napisać, bo podczas zawodów mam "klapki na oczach" i nie widzę niczego wokół :) Organizacyjnie - profesjonalnie bez dwóch zdań.
Artur Ciepłucha
Sieradz Biega
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2016-10-11,11:19): pięknie to ująłeś, że biegasz dla tych ostatnich 10 km maratonu. Ja też tak mam. To właśnie na tych kilometrach rozgrywa się całe piękno zdobywania Mont Everestu. To na tym odcinku spotykam się z drugim ja i muszę ze sobą przedyskutować i przerobić te trudne chwile, ale na mecie okazują się cudowne :) Gratuluję czasu!
|