2016-08-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Nasz pierwszy ośmiotysięcznik. (czytano: 1428 razy)
Udział naszych dziewczyn w Pucharze Polski sprawił że pomimo sporej odległości, ponad 400 km postanowiliśmy startować w Kotlinie Kłodzkiej, konkretnie w Przygórzu w gminie Nowa Ruda. Niejakim problemem był dobór koni-Cesry i Bavarki, dwie kobyły w jednej przyczepie i to takie, które normalnie muszą być oddzielane na padokach podwójnym ogrodzeniem od sąsiadów, to nie lada wyzwanie. No ale jakoś udało się je zapakować i to bez rozlewu krwi i połamanych kości. W piątkowy ranek ruszyliśmy na górską wyprawę. Oczywiście nie obyło się bez incydentów w przyczepie, bo o ile Cesra wykazała się stoickim spokojem, to Bavaria pokwiczała i powierzgała, szczęściem robiąc krzywdę tylko sobie samej, no i może też przegrodzie. Trasa autostradami mijała szybko, dopiero gdy GPS w końcowym etapie poprowadził nas górami Sowimi, mieliśmy przedsmak tego co nas czeka. Wczesnym popołudniem wylądowaliśmy na miejscu ,czyli w starym młynie przekształconym w gospodarstwo agroturystyczne państwa Stokłosów. Szybko rozlokowaliśmy konie i siebie, rzucam pomysł wyskoczenia po piwo na czeską stronę. Mamy do granicy około 20 km więc zamysł nie jest niedorzecznością. Jedziemy całą szóstką i robimy zapasy w przygranicznym Broumovie. Tymczasem dociera coraz więcej załóg i trwają przygotowania zaplecza zawodów. Odprawa przewidziana jest dopiero o 20-ej. Postanawiam zapoznać się biegowo z trasą, bo jakoś trudno mi sobie wyobrazić wjazd na górę, gdzie jest serwis i nawrót. Trasa zaczyna się na polu sąsiada, gdzie jeszcze rośnie zboże i pracuje kombajn, tzn. wykasza szlak dla koni-resztę ma skosić po zawodach, żeby nie płoszyć zwierzaków. Dalej kawałek lasem, kawałek asfaltem i zaczyna się szutrówka, o której już się nasłuchałem. Nie jest tragiczna, kamyki są okrągłe, nie tak jak u nas-ostre, tylko co jakiś czas drogę przecinają drewniane „rynny” których nasze konie mogą się bać. Do szczytu jest 8 km, osiem tysięcy metrów!! Biegnę z tempem ponad 6 minut na kilometr i już na czwartym zaczynam sapać jak lokomotywa, muszę przejść do stępa, eee… to jest do marszu, tempo przekracza 7min/km. Na szczęście droga dalej się wypłaszcza i przyśpieszam do 5-u z groszami. Skąd ta wiedza? Oczywiście biegnę z endomondo. Dobiegam do punktu serwisowego, przegapiam go wprawdzie bo jest jeszcze nie oznakowany, ale szybko wracam na właściwy szlak i zaczyna się zbieg. No, tu konie będą miały gorzej ode mnie, biegnę kamienistą drogą chwilami mokrą od spływających z gór mini strumyczków. Biegnę tak sobie prościutko na dół i tak po 10 kilometrze orientuję się, że skończyły mi się oznakowania. Robi się powoli ciemno i nie chce mi się wracać do góry na właściwą trasę. Ryzykuję, że trafię w porę do cywilizacji. Rzeczywiście, docieram do wsi i jest to chyba Przygórze. Wszystko wydaje się być już widziane, ale i tak nie mogę odnaleźć drogi do młyna. Miotam się trochę, próbuję włączyć Yanosika, ale kiepsko działa-dopiero po numerach domów orientuje się i wracam w „zasięg”. Myślałem, że odprawa dawno się skończyła, a tymczasem trwa w najlepsze. Czyżby i do rajdów dotarła „dobra zmiana”? Jest już po 22-ej, więc wyciągam Martynę i karmimy konie. Kiedy wreszcie odprawa kończy się idziemy na grilla, na kolację i piwerko, a potem spać. Klaudynka zaszywa się z materacem w kąciku, nasze zawodniczki mają przydzielone łóżka, a ja ostatecznie moszczę się w „szufladzie” łóżka Martyny. O dziwo wysypiam się doskonale i wstaję do karmienia przed budzikiem. Kiedy reszta towarzystwa ogarnia się, szykujemy konie na przegląd. Przechodzą go obie pozytywnie, choć Cesra nie chce dać zbadać oka, odkąd sobie zaprószyła i jej zakraplaliśmy. Zbliża się czas startu. Ze względu na strumyki plan jest taki, że dziewczyny pojadą razem z Leszkiem, organizatorem i Żanetą jadącą na jego koniu, którzy mają jechać „na przejechanie” . Leszek z resztą chyba debiutuje w rajdach. Startują w pierwszej grupie a potem kolejne trzy konie. Klaudynka zostaje na polu serwisowym a my, czyli Tomek, Marta i ja jedziemy na serwis, bo wprawdzie tam ma być woda i obsługa, ale zwłaszcza Cesra może nie pozwolić zbliżyć się komuś obcemu. Przewidujemy, że dziewczyny powinny być na serwisie koło 40 minut od startu, a tymczasem chwilę po naszym przyjeździe przygalopują Leszek i Żaneta. Podobno nasza gniada (czyli Bavarka) nie chce iść i się rozłączyli. Jest 32-ga minuta od startu. Czekamy i jest cała grupa. Dobrze, że przyjechaliśmy bo na serwisie jest jeden człowiek, który ma w dodatku spisywać numery, a tu przyjeżdża pięć koni na raz. Serwisujemy nasze konie , pomagamy innym co się da, konie zjeżdżają w dół, a my wracamy na start. Tu znów pomagamy polewać , a Klaudynka mierzy tętno. Nasze dziewczyny przyjeżdżają na końcu, ale konie pięknie schodzą z tętna i znów stawka jest razem. Tzn. 2 konie Svawka są z przodu, ale nasze wyprzedzają pozostałe i wyjadą wcześniej. Znów jedziemy na serwis, teraz jest już spokojniej, a i czas trochę lepszy. Są szanse, że ukończą . Wracamy na bramkę i czekamy. Pierwsze są konie Svawka i szybko wchodzą na bramkę. Po pierwszej pętli miały identyczną z naszymi ilość punktów, więc będą pierwsze. Kilka minut później zjawiają się i nasze, o dziwo, przekraczają bród bez zsiadania, co Marta uwiecznia na filmie. Kasia wchodzi na bramkę na pewniaka bez mierzenia tętna, Cesrze Klaudynka sprawdza praktycznie w marszu. Przechodzą badanie pozytywnie i rajd mamy zaliczony. I to na ośmiotysięcznik-co z tego, że wzdłuż, a nie wzwyż? Dumny jestem z naszych nizinnych koni, które na tle koni trenujących w takich warunkach na co dzień wypadły całkiem przyzwoicie. O trudności trasy niech świadczy fakt, że rajdu nie ukończyła cała klasa N, w której startowały ekipy zagraniczne-Słowacy od mojego serdecznego kolegi Ferasa, z którym nie jedną flaszkę whiskacza wychyliliśmy w Dubaju, Sarka z Czech, która doznała kontuzji nogi. Nie życzymy nikomu źle, więc głupio zabrzmi, że dzięki temu przyśpieszona została godzina dekoracji. Wprawdzie sędzia zawodów zarządza dekoracje na galowo na koniach, ale mało ekip się do tego stosuje. My nawet nie mamy strojów galowych. W przypadku rajdów nie uważam, żeby to była słuszna sprawa zwłaszcza w konkursach na normę czasu, gdzie rywalizują młode konie niekoniecznie przygotowane ujeżdżeniowo, a w dodatku rzetelnie zmęczone długotrwałym konkursem, w którym nierzadko dają z siebie wszystkiego. Jakoś mi to koliduje z dobrostanem konia, tak podkreślanym w endurance. Kiedy mamy ceremonie za sobą, pomagamy jeszcze pakować konie, o dziwo nasza metoda okazuje się być skuteczna, wreszcie ładujemy swoje i wysyłamy część załogi do domu. Tzn. Martę zabierają rodzice, a z końmi wracają Kasia, Tomek i Martyna-my dostajemy dzień urlopu. Porywają nas współorganizatorzy, państwo Sójkowie, u których próbujemy przy grillu wskrzesić atmosferę dawnych rajdów. Czy nam się udaje? Tego nie wiem, zostaję pokonany przez stado żubrów z Łomży. Nim się to jednak staje, gospodyni pokazuje nam swoje quoterki i popis ich grzeczności, ba nawet proponuje przejażdżkę, z której wole nie skorzystać ze strachu przed tymi dzikimi bestiami. :D
A w niedzielny poranek wyruszamy bladym świtem na turystykę kotliny Kłodzkiej. Wszystkich polecanych miejsc nie zaliczymy, więc stawiamy na plenery. Góry Sowie odpuszczamy, bo poznaliśmy na rajdzie (przewożę tylko Klaudynkę osławioną szutrówką) i jedziemy w Góry Stołowe do Błędnych Skał. Podjazd robi wrażenie nie tylko na nas obojgu (byliśmy tu w czasach szkolnych) ale i na naszej dzielnej Agilce. Trasa Stu Zakrętów, jeszcze na kacu, to prawdziwy majstersztyk. Błędne Skały są zwłaszcza świetnym plenerem do robienia zdjęć, które sobie wzajemnie pstrykamy. Trasę wyznaczają kładki i płotki, gdyby ich nie było, rzeczywiście można by tu nieźle błądzić. Potem powrót linią granicy na parking i jedziemy na Szczeliniec. Wdrapujemy się na górę, widoki super, ale pogoda zaczyna się załamywać i po małej sprzeczce wracamy „pod prąd” na dół. I całe szczęście, bo zaczyna padać, a już na górze wiał zimny wiatr. Odpuszczamy plenery i decydujemy się na kopalnie węgla w Nowej Rudzie, bo to i blisko „domu” i deszcz nie przeszkodzi. Wybór jest dobry, całkiem interesujące doświadczenie. W kopalni jest klimatyczny bar i postanowiliśmy coś zjeść. Klaudynka wypatruje prawdziwy kompot, a gdy okazuje się że jest za free do obiadu, to wybór jest prosty-zamawiamy golonkę z frytkami i opychamy się jak bąki ,popijając kompotem. Wracamy do młyna odpocząć, a tym czasem deszcz przestaje padać. Zagajamy, gospodarzy o grzyby i wychodzimy na łowy. No, wielkość zbioru nie powala-jest niedzielne popołudnie i dawno ktoś nas uprzedził. Z planów spotkania z Beatą nic nie wychodzi, więc wieczorem wyskakujemy jeszcze na lody do sennego miasteczka i spać. A rano, po pożegnaniu ruszamy w powrotną podróż. Wprawdzie odnajdujemy po drodze część polecanych atrakcji, ale już nam się nie chce zwiedzać. Mamy też okazję podziwiać bogactwo Opolszczyzny, nagromadzenie beli słomy na polach przyprawia o zawrót głowy. Po drodze odwiedzamy jeszcze dobrą znajomą w Mieście Świętej Wieży i jedziemy z nią do jej urokliwej ,lecz odległej dość stajni. Jednemu z jej koni towarzyszyliśmy z Mają w debiutanckim starcie. Późnym popołudniem wracamy do domu, do naszej gromadki i ścieżek biegowych, bo warto po tak długiej jeździe rozprostować kości krótkim joggingiem. Z kronikarskiego obowiązku muszę dodać że drogę powrotną umilało nam snucie planów na organizacje zawodów u siebie, jeszcze nie w tym roku, ale w przyszłym, kto wie? Każde doświadczenie czegoś uczy- to, że nie musimy organizować wszystkiego u siebie. My mamy sto, góra dwieście metrów od stajni dwie nieeksploatowane łąki (ze dwa ha), w sąsiadującym sadzie przyłącze wody i prądu, a trasy u nas też niczego sobie, a zwłaszcza lokalne sady (przez wójta zwane nieskromnie Największym Sadem Europy) mogłyby stanowić ciekawostkę dla wielu jeźdźców, których już dziś zapraszamy! Albo nie ,aby nie zapeszać.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |