2015-09-30
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Siódmy i piętnasty z czterdziestu - Warszawa (czytano: 1598 razy)
Bez cienia wątpliwości – stać mnie na rzeczy wielkie. To wbrew pozorom nie jest samochwalstwo, ale szczera, płynąca wprost z serca radość z osiągniętego wyniku.
Maraton Warszawski… jeszcze niedawno cieszyłem się, że udało mi się w trakcie maratonu nie przejść do chodu nawet na krótką chwilę, a teraz… teraz banan nie schodzi mi z twarzy!
Bardzo lubię Warszawę. To sympatia poparta wiedzą empiryczną – kilka lat byłem warszawskim słoikiem i wcale się tego nie wstydziłem. Bawiło mnie to określenie, kiedy pierwszy raz je usłyszałem parsknąłem śmiechem. “Co to znaczy?” - zapytałem bardziej doświadczonego “Warszawiaka”. Jechaliśmy samochodem. Wskazał mi auto na “obcych” rejestracjach i polecił śledzić je wzrokiem. Po kilku minutach dodał: “Wiesz dlaczego się tak wlecze? Matka spakowała mu słoiki z żarciem na cały tydzień i jedzie ostrożnie, żeby mu nie popękały”. Wyprzedzając gościa kolega otworzył okno i krzyknął: “Przyspiesz trochę, bo słychać, jak ci słoiki dzwonią”. Tak jak wspomniałem – kolega też był słoikiem, tyle tylko, że trochę bardziej zasiedziałym.
Bieganie w i po Warszawie to – skala określeń w zależności od biegacza – od hipsterstwa po klasykę. To widać i czuć, a najbardziej jest to widoczne na dużych imprezach. Biegać można wszędzie. Warszawska biegowa trasa turystyczna – genialny sposób na odświeżenie lekcji historii dla osób, które do stolicy wpadają rzadko. Bardzo atrakcyjna, bo poprzerywana przejściami z sygnalizacją świetlną – można się rozciągnąć i swobodnie ruszyć dalej – z asfaltu i betonu do parku, przelecieć się przez Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście, poćwiczyć podbiegi pod schody przy Trasie WZ, zakręcić się na Karowej, Rozbratem przebiec do Ujazdowa i ochłonąć w Parku Łazienkowskim… Można nastawić się tylko na bieganie po zielonym i potruchtać po Polach Mokotowskich, a innym razem pościgać się na Agrykoli z podobiecznymi szkółek biegowych. No właśnie – ta forma biegania kolektywnego mnie wciąż zastanawia. Poczucie potrzeby przynależności? Czy to dodatkowo wpływa na ludzi motywujaco? Jak ktoś pośledzi moje wcześniejsze wpisy to odkryje, że do swoich doświadczeń dochodziłem samodzielnie i uczyłem się przede wszystkim na własnych błędach, dlatego z ciekawościa patrzyłem na przykład na uczniów Zwierza i szkółkę 12Tri trenujących na stadionie przy Myśliwieckiej. W Warszawie można też zrobić dłuższe wybieganie w warunkach imitujących dziewicze – ścieżka rowerowa ciągnąca się wzdłuż Wisły po prawobrzeżnej stronie miasta. Pewnie wielu ciekawych miejsc jeszcze nie odkryłem…
Bieganie w Maratonie Warszawskim to zawsze wielkie przeżycie. Wielki Bieg z ogromną i bogatą historią, wyścig, który powstał z niebytu. Klasyk. Dzieje tej imprezy doskonale odzwierciedlają przeżycia długodystansowców, jakich często doświadczają na trasie. Pierwszy raz biegłem w Warszawie dokładnie dekadę temu. 2005 rok.
XXVII Maraton Warszawski – 3:34:52
Byłem świeżo upieczonym i nieopierzonym maratończykiem cały czas dotkniętym jeszcze kompleksem chodziarza (potrzebowałem dziesięciu lat, żeby odkryć swój sposób na maraton). Byłem dobrze wybiegany. Nie trenowałem według żadnych planów, po prostu zakładałem buty i tłukłem kilometry. Wraz z dystansem spadała moja prędkość, ale rosła wytrzymałość i odporność. Byłem tak pewny siebie, że ruszyłem z kopyta. Warszawa! Pierwszy udział w tak wielkiej imprezie (1690 zawodników!), ale przede wszystkim doping Najlepszej-z-Żon, Córełka i sporej gromadki przyjaciół. Oj, niesiony byłem na ich skrzydłach… Start odbył się na Krakowskim Przedmieściu. Barwny korowód biegaczy przewleczony jak nitka przez ulice miasta finiszował na Wybrzeżu Gdańskim. Pamiętam, że było ciepło, że zwolniłem do marszu około trzydziestego, trzydziestego trzeciego kilometra. Cierpiałem:-) Wyprzedził mnie Seba Chojnacki z Torunia. Chciałem gonić za nim, ale w jego ruchach była taka lekkość, a ja nie mogłem unieść swoich betonowych bucików… Spacerowałem zatem w cieniu drzew i czekałem na szybką regenerację. Ta następiła jak zawsze i linie mety pokonałem w pięknym stylu. Ci, którzy na mnie czekali nie zdawali sobie z tego sprawy, ale we mnie drzemało poczucie niedostatku. Ci, którzy na mnie czekali wiedzieć o moich uczuciach nie mogli, bo styl w jakim wraz z innymi biegaczami wpadaliśmy na metę był genialny. Sześciu zawodników w przeciągu sześciu sekund przekroczyło linię mety. To świadczy o pięknej, walecznej postawie wszystkich sześciu biegaczy z jednej strony, ale z drugiej upewniło obserwatorów, że maratończyk przez cały dystans tak samo szybko zapierdziela. 27 Maraton Warszawski wypadł w dzień o wymarzonych dla mnie warunkach – jestem zmarźlakiem. Niby optymalna temperatura do biegania to 5 – 10 stopni. Może. Ja pocę się tak samo przy minus dziesięciu, jak przy dwudziestu na plusie, wiec na długim dystansie preferuję okolice dwudziestu, wtedy jest git. Tak było wtedy, dziesięć lat temu i… tak było teraz…
XXXVII Maraton Warszawski – 3:25:46
37 Maraton Warszawski i ja, gość starszy o dokładnie dzięsięć lat. Delikatny, choć rześki ranek i Słońce świecące tak typowo po skandynawsku – pod ostrym, oślepiającym kątem. Miejsce startu i mety – wszyscy powtarzali jak mantrę: ostatnia szansa finiszować na Narodowym - wkładam to pomiędzy książki, bo za wiele razy słyszałem podobne “ostatnie razy”. Po dziesięciu latach skromnie – bez grupy przyjaciół, ale z najwierniejszym i najbardziej wymagającym kibicem: Najlepszą-z-Żon. Córełek, jako że wkroczyło w wiek nastoletni… coraz częściej inne wybiera ścieżki i chyba trzeba się z tym pogodzić.
A tymczasem - we mnie huczy, we mnie krzyczy… mam jakieś nieokreślone napięcie, odczuwam maratońskiego stresa, że może za wysoko mierzę, że może moje plany są zbyt ambitne i jak zwykle sie spalę…
Podszedłem w okolice swojej strefy startowej i z rezerwą ustawiłem się przy baloniku 3:40. Mierzyłem wyżej, ale stwierdziłem, że pobiegnę do trzydziestego kilometra i będę powoli urywał, minuta po minucie na każdym kolejnym metrze. Spojrzenie w górę trochę to moje napięcie uspokoiło – oto wciąż stosunkowo nowa stacja kolejowa Warszawa Stadion i rządek ustawionych, jeden obok drugiego, biegaczy opróżniających swoje pęcherze przed startem. Kurcze… może ja też powinienem siknąć… Potrzeba mnie jednak z nóg nie zwalała, więc postanowiłem wystartować. Nagle, bez wielkich fajerwerków było już po starcie. Gazele pognały, a ja byłem tak skoncentrowany na swoim pęcherzu, że… po wbiegnieciu w Zieleniecką byłem już gotowy na sik. Tramwaj pełen wkurzonych pasażerów, piesi… fajną miałem widownię, brakowało wycieczki przedszkolaków. Po niezaplanowanym postoju zacząłem odrabiać straty do swojego "balonika". Nie ruszyłem z kopyta, ale systemowo, delikatnie przyspieszając dogoniłem 3:40 już po pięciu kilometrach. Dwieście, może z trzysta metrów wspólnego biegu powiedziało mi, że to czas na wyższe tempo. Około trzynastego kilometra wciąż utrzymując żądze na wodzy dogoniłem baloniki z napisem 3:35 i postanowiłem biec dalej. Na 25 kilometrze zauważyłem majaczącą sylwetkę pacemakera z balonikiem 3:30, dobiegłem do niego i wymieniłem kilka słów. Atmosfera wokół była świetna, równe tempo, żadnego gorączkowego machania łokciami. “Pan Balonik” powiedział, że pomiędzy 33 a 35 kilometrem będzie podbieg, stromy. Dokonałem trzeźwego rachunku i podjąłem prostą decyzję: biegnę z nim do zakończenia podbiegu, a potem… potem się zobaczy. Minęliśmy czoło maratonu wracające z Żoliborza, a po chwili sami byliśmy na kursie do Centrum. Czas na tym biegu bił swoje rekordy w tempie przemijania jak nigdy wcześniej. Skręciliśmy w prawo w Krajewskiego, a tam… górka… podbieg jak podbieg… po doświadczeniach ze Szkocji i Maratonu Podhalańskiego zmienił się delikatnie mój pogląd na temat podbiegów.
Odetchnąłem po podbiegu i na wysokości stadionu Polonii wróciłem do starego tempa. Moc była ze mną. Wciąż niepewny, czy czasami tuż za rogiem nie czai sie moja ściana zacząłem przyspieszać. To ten moment w trakcie wyścigu, kiedy wiekszość uczestników opada z sił, a ja dopiero uwalniałem swoje. Metr po metrze, kilometr po kilometrze mijałem kolejnych biegaczy. Ilu ich bylo? Piećdzięsieciu, osiemdziesięciu – nie wiem. To doskonale widać na arkuszu wyników – ilu biegaczy miało międzyczasy lepsze ode mnie, ale ja mogę cieszyć się wygraną na mecie… Ze sporym zapasem sił wpadłem na ostatni kilometr. Radość. Wielka radość, bo biegłem tak lekko, płynąłem, pędziłem. Na ostatnim zakręcie, na tym tuż przed metą, o mało nie wpadłem na innego maratończyka – ledwie wyrobiłem zakręt i… już przebieram nóżkami w oczekiwaniu na Maraton Toruński.
Warszawa, bardzo lubię Warszawę, bo to sympatia poparta poprawionymi wynikami:-)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |