2015-09-28
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Podróże średnio duże, czyli trekking w Masce (i sandałach). (czytano: 1837 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://plus.google.com/photos/109745888228919689426/albums/6199960668586283025
Z niechęcią i trudem wracam do naszej wczesnojesiennej rzeczywistości po dwunastu ciepłych, kolorowych, pełnych przygód dniach na Teneryfie. Tę właśnie wyspę obraliśmy sobie za cel wrześniowych wakacji i zrobiliśmy wszystko, żeby nie był to czas zmarnowany. I z całą pewnością nie był! Mam wrażenie, że wycisnęliśmy z tego wyjazdu cały pyszny sok, aż do ostatniej kropelki :)
Rzecz jasna nie wszystko się udało – nie weszliśmy na czubek wulkanu El Teide, nie zrobiliśmy trekkingu po Gomerze, nie przejechaliśmy się skuterami wodnymi, no i tylko raz byliśmy na plaży – przepięknej Las Teresitas usypanej z afrykańskiego piasku. Akurat padał deszcz i było super: puściutka plaża, a woda cieplejsza od powietrza! No i jeszcze nie pobiegałam na Teneryfie. Patrzyłam tylko z zazdrością na całe tabuny ludzi uprawiających poranny lub wieczorny jogging – wtedy temperatury są do tego typu zabaw najlepsze. Jednak w naszych napiętych planach nie było już na bieganie miejsca. Zresztą bycie starszą panią ma swoje zalety – coraz mniej się musi, ale i wady – coraz mniej, niestety, można...
Tak, tak, pamiętam, to nie jest blog o podróżach, toteż z całej wycieczki opiszę tylko jeden mały fragment, a konkretnie przedostatni dzień, kiedy to wybraliśmy się do wąwozu Masca. To będzie dla zachęty, ale i dla przestrogi...
Naczytaliśmy się w internecie na temat tej wycieczki różnych rzeczy. Niektórzy opisywali ten trekking (tylko zejście w dół „baranka” , czyli wąwozu) jako megatrudny, ale biorąc pod uwagę rodzaj turystów docierających na Teneryfę, traktowałam to raczej z przymrużeniem oka. Ponieważ jednak jedynymi sensownymi butami, którymi dysponowałam, były moje górskie sandały, brałam pod uwagę trudności i zakładałam, że mogę nie przejść całości.
Co do trudności – miałam rację, taka sobie niezbyt wymagająca trasa tatrzańska, sandały wystarczały w zupełności – oczywiście moje sandały z zakrytymi palcami i grubym bieżnikiem z wibramu, nie sandałki plażowe.
Problem był zupełnie w czym innym – tak, jak też zresztą przewidywałam, była nim temperatura i wilgotność powietrza. Prawdziwe także okazały się wyczytane w necie uwagi dotyczące oznaczenia trasy i tego, jak łatwo na niej zabłądzić.
Do wioski Masca dotarliśmy naszym wypożyczonym na cały pobyt samochodem około dziewiątej i nie tracąc czasu ruszyliśmy w dół. Po drodze zakupiliśmy dwie butelki – jedną z wodą, drugą z izotonikiem, mieliśmy też jeszcze jakieś resztki starej wody, dwie gruszki i kanapki. Szlak najpierw prowadził stromo po kamiennych schodach wzdłuż miejscowych plantacji. Przed nami w dole widzieliśmy dwie małe grupki turystów, poza tym było jeszcze puściuteńko. Jedną z grupek – dwie pary młodych Rosjan, dość szybko dogoniliśmy i minęliśmy.
Gdy pokonaliśmy wiszący mostek, krajobraz trochę się zmienił. Nie było już pól, tylko skały poprzetykane bujną, jak na Teneryfę, roślinnością. W pewnym momencie usłyszeliśmy dziwne odgłosy. Jarek twierdził, że to jakiś duży ptak, bo przed chwilą widział tablicę informacyjną o ptakach, ale dla mnie brzmiało to jak zwykła koza. I rzeczywiście, wysoko na skałach stała niewielka czarna koza i straszliwie meczała. Nie mam pojęcia, czy w tych górach żyją dzikie kozy (kozice), czy też była to jakaś koza-uciekinierka.
Wkrótce potem zabłądziliśmy po raz pierwszy. W bambusowym zagajniku był fajny tunel, który wzięliśmy za ścieżkę. Właściwie to była ścieżka, ale nie ta właściwa, tylko jedna z wielu odnóg ze ślepym zakończeniem. Szybko jednak dostrzegliśmy grupkę podążającą drugą stroną wąwozu i wróciliśmy na właściwe tory.
Kilkaset metrów później natrafiliśmy na biegnącą urwiskiem kamienną rynnę. Wyglądało to jak system doprowadzający wodę z gór, jaki niejednokrotnie widzieliśmy w Alpach i zapewne kiedyś takim celom służyło. Podążaliśmy rynną dobre kilkaset metrów zaliczając po drodze skalny tunel. Po raz pierwszy uznałam, że rzeczywiście nie jest tak bardzo łatwo i jeśli ktoś ma lęk wysokości, to w tym momencie napotkał prawdziwy problem. Nawet wspomniałam o tym Jarkowi, który z upodobaniem robił zdjęcia przepaściom, kiedy daleko w dole zobaczyłam znaną z widzenia grupkę, która pokazywała nas sobie, najwyraźniej uznając za atrakcję turystyczną szaleńców łażących po urwiskach. Nawet parę zdjęć nam zrobili. No tak, znów zeszliśmy z właściwego szlaku i trzeba było rynnami (i tunelem) wrócić do miejsca, gdzie ścieżka schodziła spokojnie w dół.
Trzeba przyznać, że szlak i bez dodatkowych atrakcji jest niezwykle malowniczy. Prowadzi czasami po kamieniach, czasami po litej skale, są i tunele w bambusowych zagajnikach, i strumyki do przekraczania, a wszystko to w otoczeniu wysokich gór tworzących skalne bramy, szczeliny i zakamarki. Wokół owocują opuncje, rosną wysokie palmy i bambus.
Z czasem poruszaliśmy się w labiryncie ścieżek coraz sprawniej, dostrzegłszy, że warto kierować się kamiennymi piramidkami – takimi samymi jak alpejskie, a co jakiś czas jest umieszczona na skale tabliczka z liczbą – te liczby tworzyły ciąg rosnący i podejrzewamy, że były umieszczone co 200 metrów.
Wielokrotnie wydawało się, że wyjście z labiryntu jest tuż tuż, by przekonać się, że za zakrętem jest nadal skalny labirynt. Pod sam koniec droga stała się troszkę trudniejsza technicznie, były nawet niewielkie odcinki zabezpieczone linami. W końcu zobaczyliśmy mała plażę i kilka stateczków, które bądź przywiozły tu turystów, bądź zabierały do Los Gigantes śmiałków, którzy ze wsi Masca dotarli aż tutaj.
Zjedliśmy kanapki, napiliśmy się wody i postanowiliśmy ruszyć w górę. Trochę się tego obawiałam, bo robiło się coraz bardziej gorąco, a nas czekało 600 metrów przewyższenia. W dół wędrowaliśmy ponad 3 godziny, trudno było oczekiwać, że w górę pójdzie łatwiej.
Początek nie był zły. Błądzenie było już mniej groźne, bo w dół zdążały grupy (czasami całkiem spore) prowadzone przez przewodników. Z czasem robiło się jednak coraz trudniej. Poprosiłam Jarka, by dał mi się napić izotoniku i ... okazało się, że nie został on zabrany z samochodu! Mieliśmy zatem ze sobą tylko półtorej małej butelki wody, w tym jedną zimną, szczęśliwie zakupioną za namową Jarka na plaży.
Nie było wyjścia, trzeba było mozolnie piąć się w górę, oszczędnie gospodarując posiadanymi zasobami. Każde ostrzejsze podejście, czy wspięcie się po skałach oblewało człowieka potem, serce waliło jak oszalałe, a język zasychał w ustach. Co kilkaset metrów odpoczywałam w jakiś skrawkach cienia, upatrując kolejnych tabliczek z liczbami.
W końcu doczłapaliśmy do mostka, skąd było już pozornie bardzo blisko do wioski. Tyle, że po stromych schodach w palącym słońcu. Jarek poszedł szybciej zdobyć coś do picia (woda się już definitywnie skończyła), a ja wlokłam się krok po kroku, to była moja mała golgota. Minęła mnie jakaś młoda para i ponieważ widocznie nie sprawiałam wrażenia zbyt żywej, zainteresowała się, czy ze mną wszystko w porządku. Powiedziałam, że skończyła nam się woda, więc wręczyli mi resztkę swojej, zresztą ciepłej. Wypiłam ją łapczywie i to na chwilę mi pomogło. Na chwilę, bo gdy już wspięłam się na drogę, zrobiło mi się niedobrze i cała woda mnie opuściła :( Tak znalazł mnie Jarek idący na ratunek z zimną colą. Och, jaka była pyszna! Zdołałam utrzymać ją w żołądku i dowlec się do najbliższej knajpki, gdzie wypiłam szklankę zimnego soku pomarańczowego.
Szczęśliwie wróciliśmy do hotelu w Icod de los Vinos, niestety jednak cała przygoda zakończyła się dla mnie wieczorem w lokalnym szpitalu. Bliskie spotkania ze służbą zdrowia nigdy nie są przeżyciem przyjemnym, niemniej gdyby porównywać to doświadczenie z podobnymi traumatycznymi doświadczeniami w Polsce, to można by to uznać za czystą przyjemność.... Ale to już zupełnie inna historia!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |