2015-09-13
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 33. Pko Wrocław Maraton (Debiut) (czytano: 1705 razy)
°°°°°° Bardzo powoli i w coraz większej ilości powracały do mojej świadomości obrazy z niedzielnego... No i tu mam problem. Nie wiem jak to nazwać! Znajduję całe mnóstwo określeń. Część z nich jest oczywista a pozostałe są zupełnie abstrakcyjne: maraton, wydarzenie, debiut, 42 kilometry, egzamin, święto, modlitwa, rozwiązanie, elewacja, rozprawa, trans, medytacja, walka, przełamanie, wiara, uniesienie, wzruszenie... Kwestią czasu tylko byłoby dopisanie wielu jeszcze skojarzeń. Żadne z nich nie oddaje więcej jak tylko troszkę obrazu całości. Sam bieg to jak wierzchołek góry lodowej. Część widoczna to udane starty i dobra zabawa w trakcie przygotowań. To co pod wodą to fundament. Nie zawsze przyjemny ale konieczny. To w nim wykuwa się psychika. Mimo to pozostawmy go pod wodą. Mało kogo zainteresowałoby z czego się składa. Każdy ma przecież swój własny.
°°°°°° 13. IX .2015, 5:00 rano. Po ponad dwóch tygodniach stresu przedstartowego wstaje mi się rześko. Jak zwykle nie wszystko przygotowane. Zawsze to sobie usprawiedliwiam tym, że przynajmniej będę miał powód do zerwania się z łóżka. Nie eksperymentowałem i nie zmieniłem zwyczaju. Podróż z Ronda (Klecina) na drugi koniec miasta, no może prawie koniec, trwa tyle co wypad do Sobótki. Jestem na spokojnie 1,5 godziny przed czasem wszystko zgodnie z planem... Jakim planem? Całe moje przygotowania to brak planu. Postępowanie zupełnie intuicyjne praktycznie przez cały rok. Bez jakiejkolwiek rozpiski, nie licząc kilku prostych zasad. Oczywiście było troszkę wiedzy książkowej choć najwięcej zdecydowanie wyniosłem z lektur wcale niekoniecznie polecanych debiutującym maratończykom. Poza kilkoma wyjątkami bieganie treningowe bez grupy i towarzystwa. To akurat nie był cel ale tak było po prostu najłatwiej. Inna sprawa, że głód towarzystwa zaspakajały liczne imprezy przed maratonem. W tym tylko roku 33 starty i mnóstwo sympatycznych ludzi, rozmów i doświadczeń. To największa nauka taktyki i techniki pokonywania zawodów a wielokrotnie bardzo mocna jednostka treningowa. Wszyscy zawodnicy wokół pomagają i przeszkadzają, inspirują i dekoncentrują, przyspieszają i zwalniają, zagadują albo milczą i trzeba o tym pamiętać!
°°°°°° Intuicja czy wytyczne co do tempa określone w trakcie przygotowań? Wygrało to pierwsze co wcale nie oznaczało pójście na żywioł. Pierwsze pięć kilometrów to tempo z zapasem (czyli relatywnie szybko) ale jednak cały czas z zaciągniętym i to bardzo mocno hamulcem. Do tego od drugiego kilo zaczynam czuć lekki ból w prawym achillesie. Nie panikuję, nie rozmyślam o tym co dalej i nie stresuje się. Jak mantrę powtarzam sobie, że do 30-go kilometra dotruchtam na pełnej kontroli. Do 36-go zastosuję wszystko co wiem o bieganiu. A ostatnie sześć nie poddam się z byle powodu.
°°°°°° Po piątym kilometrze jestem już w transie, achilles odpuścił. Temperatura rośnie a słońca jakby coraz więcej. Tyle tylko, że ono dodaje mi energii. Woda jest co 2,5 km, w zupełności wystarczy. Na każdym z punktów zgarniam po 2 lub 3 kubki. Na zmianę: izo, woda, izo, woda... Daszek z czapką oraz chusta na ręku obowiązkowo lądują w miskach co 5 km. Bardzo odczuwalne schłodzenie i ochrona przed przegrzaniem – mokra czapa na głowę a chusta co jakiś czas na kark i twarz. Nie korzystam za to z kurtyn wodnych. Tym razem jak najdłużej chcę mieć suche buty.
°°°°°° Wspomagając się sprawdzoną glukozą w tabletkach (około 40g podczas całego biegu) i dwoma rzadkimi żelami (wypite po połowie na 20, 25, 30 i 35-tym), docieram poza 30 kilometr. Równo, bez jakiś wyraźnych spadków tempa ani skoków tętna. Choć muszę przyznać, że tego ostatniego ani razu nie sprawdzałem. Wystarczył mi fakt, że alert na 185 bpm nie wzbudził się ani razu... Za cztery kilometry ponownie wypłynę na terytoria nieznane.
°°°°°° Po drodze mnóstwo pozytywnie nastawionych ludzi, naprawdę dodających energii swoim kibicowaniem. Każde brawa, oklaski, głośne okrzyki, trąbki, uśmiech – to wszystko naprawdę pomaga. Najwięcej podziękowań w duchu mam jak zawsze do tych pojedynczo ustawionych osób i rodzinek z zagrzewającymi do wysiłku słowami zachęty. Świetnie wypadły też zorganizowane punkty – całe ich mnóstwo. I kapele z muzą na żywo. Było naprawdę dobrze. Bardzo korzystna była też, że tak to ujmę, dramaturgia trasy. Decydujące kilometry przecinały ścisłe centrum miasta. I bardzo dobrze. Najwięcej kibiców, energii, pozytywnego tumultu Aż sam jestem zdziwiony, że mi się podobało.
°°°°°° Wróćmy na trasę. Przed skrzyżowaniem Wiśniowej z Borowską zaczynam wypatrywać ściany. Wręcz na głos, wprawiając w lekkie zdziwienie czy poirytowanie kilku biegaczy, wyzywam ją na pojedynek: No chodź tu! Gdzie jesteś? Pokaż się! W odpowiedzi otrzymuję nieco silniejszy podmuch wiatru w twarz. Ja dalej swoje: Tylko tyle? Lubię kiedy wieje! Naprawdę nic poza tym? Ściana po chwili pokazuje się w całej swojej obfitości. Ale nie dla mnie. Po skręcie w Borowską (33 -34 km) przez chwile widzę wokół siebie więcej idących i walczących ze skurczami na poboczu niż biegnących.
°°°°°° Teraz, kiedy przekraczam barierę ”longest run” (34km), dzieje się ze mną coś zupełnie odwrotnego niż się obawiałem. Odjeżdżam. W pozytywnym sensie. Przestaję odczuwać zmęczenie, jest lekkość ruchu, rozmowy z współbiegnącymi, uśmiech od ucha do ucha, kilka przyspieszeń ale natychmiast rugowanych ”autobatem” intuicji. Tak jest cały czas od 34-go do 38-go km. Od Swobodnej do Placu Bema. Trasa mocno kluczy i nie pozwala się nudzić Centrum prawie bez ruchu ulicznego. Czyste niebo, pełne słońce. W normalne dni takie coś tylko rano tuż po wschodzie słońca i to raczej w weekend. Mnóstwo ludzi na tym odcinku. Nawet nie zauważam kiedy mijają kluczowe 4 kilometry dla całego dystansu.
°°°°°° Wbiegamy na Sienkiewicza. Ostatnia prosta. 4 km do bramy startowej plus jakieś ~500m dobiegu do mety już na terenie olimpijskim. Żele zjedzone, resztka glukozy do wciągnięcia na Moście Szczytnickim. Wracam do rzeczywistości. Każdy kolejny krok wydaje się zawierać w sobie coraz to więcej z poprzednich. Generalnie okolice poniżej stawów biodrowych, dolne części podudzia całe stopy a do tego miejscami ramiona – to wszystko powiadamia mnie o swoim istnieniu pewnego rodzaju odczuciem. Nie nazywam go bólem. Mianuję to świadomością zmęczenia. Mięśnie brzucha, górna cześć korpusu, szyja , kark razem z całą głową oczywiście i kolana – bez szwanku. Kolana nie czują zmęczenia? No to dajesz! Ciśniesz! Wykrzykuję, wysączam, wycedzam te słowa przez zęby. Ni to do siebie ni to do biegnących obok. Zmuszam się tym samym do dodatkowego wysiłku. W pewnym momencie zaczynam poganiać rowerzystę towarzyszącemu jednemu z wyprzedzanych biegaczy. Wtedy dociera do mnie, że z pewnym luzem i swobodą po kolei wyprzedzam kolejnych zawodników. Jest moc.
°°°°°° Jeszcze przed mostem wyprzedzam jednego z najbardziej zabieganych wrocławskich night runnersów. Musiało coś pójść nie tak – to przecież zdecydowanie bardziej doświadczony zawodnik ode mnie. Na endo wyczytuję, że nie ten dzień, nie ta pogoda, wysoki puls i stąd wycofanie z walki o dobry czas. Myślę sobie teraz, że nieocenionym doświadczeniem był sierpniowy Półmaraton Henrykowski w pełnym słońcu i temperaturze 32-36°C a także dzień późniejszy ponad 3 godzinny bieg ciągły w trakcie Kontrolnej Trzydziestki. Po tak zabieganym weekendzie, w szczytowej fazie przygotowań, dzisiejsze warunki nie stanowiły żadnego problemu. Były dokładnie takie jak zapowiadała prognoza dzień wcześniej. Na starcie 15°C a po 4-ech godzinach 25°C i dużo słońca. Czyli nie tak strasznie. Na jednej pętli Śnieżki było zdecydowanie cieplej i +1000m podbiegu, to samo na Wielkiej Pętli Izerskiej...Tylko, że ja jestem zmarzźluchem więc być może mi takie warunki bardziej odpowiadają niż wielu innym.
°°°°°° 2 km do mety. Czy może się jeszcze stać coś złego? Tempo dobre, schodzę poniżej pięciu minut ale koordynacja już nie ta. Czuję się jak robot, biegnący dlatego, że tak został zaprogramowany. Mięśnie mnie nie bolą. Nie czuję ich w ogóle. Za to mam wrażenie jakbym biegł na samych kościach. Bardzo sztywno, bez amortyzacji. Pilnuję tylko żeby nie ustawała mocna praca rąk. Te wydają się być w dobrej kondycji, więc pracuję nimi jak najrówniej i szybko. Biegnę rękoma! Nogi i reszta ciała podążają za nimi. Nad wszystkim nadal czuwa głowa.
°°°°°° Mijam bramę startową. Trochę tu ciemno ale też i miły cień daje troszkę orzeźwienia. Już zaczynam się uśmiechać. Nadal wyprzedzam pojedynczych już teraz zawodników. Nie zwolnię już aż do mety. Rozklejam się jeszcze przed zegarem. Niemożliwe stało się realnym doświadczeniem. Ktoś zakładając mi na szyję medal mówi, że nie widać w ogóle zmęczenia. To pozory odpowiadam. Głowa jest pełna radości, tylko dlatego nic nie widać... Za chwilę wzruszenie przejmuje główną rolę.
°°°°°° Ciesze się, że udało mi się to zrobić bez wsparcia trenerskiego. Mam na myśli satysfakcję z podjęcia wyzwania i indywidualnym jego zrealizowaniu, które tak na dobrą sprawę wypowiedziałem sobie publicznie jeszcze w 2010 roku, jesienią, tuż przed wieczornym podejściem do Chatki pod Śmielcem. Wtedy to było troszkę na wyrost. Biegowy falstart i generalnie zupełnie inna aktywność absorbująca moją głowę. Nawet jeszcze rok temu nie myślałem o tym żeby pobiec maraton... Udało się. Udało się pobiec w stu procentach. Bez chwili marszu. Szybciej niż zakładane tempo maratońskie na treningach. Do tego bardzo równo w trakcie całego dystansu. Zajmowane miejsca na poszczególnych chekpoint"ach również układają się w pięknie rosnącą linię (co 5km): 1869, 1711, 1595, 1455, 1359, 1168, 999, 826 i 770 na mecie (ukończyło 4757). Negative split ~1:30 potwierdził precyzyjne rozłożenie sił. Intuicja mnie nie zawiodła. Pierwszy raz w całości przedłożyłem ją nad logiczne wyliczenia. Głowa, głowa, jeszcze raz głowa. Tu się wszystko rozgrywa – na długo przed finałem!
°°°°°° Nie byłoby takiej radości gdyby nie pokaźna liczba biegowych znajomych i „nieznajomych”, których mimo samotnego w większości biegania, poznaję przed w trakcie i po biegach. Spotkania z Wami na całym Dolnym Śląsku oraz w Ostrzeszowie, Wasze komentarze i polubienia, również od nie biegających, pod skrzętnie publikowanymi zapisami treningowych wybiegań i zawodów oraz prywatne wiadomości (czasem wręcz zaskakujące!) naprawdę dodają otuchy! Dziękuję – pomogliście mi bardzo! Dzięki również Wam projekt „MARATON” uważam za nie tyle zakończony co uwolniony. Jednocześnie stał się on etapem w nowym, bardzo rzeźnickim projekcie... Temat jest jeszcze bardzo otwarty ale Rondo Klecina biegnie dalej!
°°°°°° Ps. Wspomniane na początku książki to „Sztuka Szybszego Biegania" (Julian Goater) i „Biegać Mądrze” (Richard Benyo).
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |