2015-07-18
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| K-B-L 110km, Dolnośląski Festiwal Biegów (czytano: 956 razy)
K-B-L 110km, Dolnośląski Festiwal Biegów 17-18.07.2015
Kolejna zabawa biegowa! Kolejny wysiłek! Hej, hej przygodo, nadciągam!
Sam już nie wiem, co mi strzeliło do głowy z tym startem. Chyba kluczowym powodem był brak punktów do UTMB oraz pomysł na szybkie przebiegnięcie maratonu na jesieni. Jedno z drugim trudno jest zgrać. Albo dynamiczne treningi do 42 km, albo długie wybiegania do ultra. Diabełek we mnie powiedział: „pobiegnij jeden nieprzygotowany”. No to pobiegłem.
K-B-L, czyli bieg z Kudowy Zdrój przez Bardo do Lądka Zdroju na profilu nie sprawia wrażenia wymagającego biegu. 3600 metrów w górę na takim dystansie to nie jest dużo. Prawie płasko. Ale profil a rzeczywistość to dwie sprawy. Różne sprawy. Do tego dochodzi pogoda, której nie do końca jesteśmy w stanie przewidzieć. I właśnie ona rozdawała karty podczas biegu. Ale do rzeczy.
Od przyjazdu do Lądka, gdzie mieliśmy nocleg, do startu było niewiele czasu, ot, tyle aby odebrać pakiet w którym był m.in. BUFF, zjeść makaron, spotkać się ze znajomymi i dopchać naleśnikami z truskawkami. Pozostało ubrać się i dzięki uprzejmości naszych nieocenionych przyjaciół: Natalii i Krzyśka dojechać do Kudowy samochodem.
Przed biegiem kilka fotek, ostatnie poprawki sprzętowe i ruszyliśmy. Ponieważ start był o godzinie 20.00, latarkę pozostawiłem w plecaku mając nadzieję na to, że na Szczeliniec dotrę jeszcze przed zmrokiem. Pierwsze kilometry były bardzo spokojne, biegliśmy w grupie, ja z Krzyśkiem nawet dość często wymienialiśmy uwagi na tematy okołobiegowe. Od 9 km zbieg. I już było jasne, że przerwa w bieganiu była zbyt krótka. Poczułem mięśnie i kolana. Nie mogłem przyspieszać. Ale to było wliczone w ryzyko tego startu. Liczyłem na to, ze będę odpoczywał na podejściach. Poinformowałem Krzyśka, żeby nie oglądał się na mnie, tylko realizował swój plan. Powoli oderwał się ode mnie (i zdobył 11 miejsce w generalce – brawo!) a ja zacząłem podejście na Szczeliniec Wielki. Po drodze była Pasterka, na której złapałem jedynie łyk Coli. Było niesamowicie duszno. Brak wiatru i ciepło. Pot płynął strumieniami.
Na Szczeliniec dotarłem już w świetle latarek kolegów. Tutaj uruchomiłem swój sprzęt, uzupełniłem wodę i ruszyłem dalej. Musze powiedzieć, że nocny bieg poprzez labirynt skał daje niesamowite wrażenie. Wąskie przejścia, kładki, schodki, zejścia wejścia i gwałtowne zakręty w całkowitej ciemności działały na wyobraźnię. Gęba mi się śmiała! Później było już w miarę płasko, a do punktu na około czterdziestym kilometrze dotarłem w miarę dobrej kondycji. Tutaj zjadłem arbuza, wypiłem ponownie Colę i bez zbędnego marudzenia ruszyłem dalej. Kilka kilometrów dalej dogonił mnie młody zawodnik – Kamil i tak się zagadaliśmy, że na asfalcie (sic!) zgubiliśmy trasę i musieliśmy wracać około kilometr. Cały czas oszczędzałem nogi, powoli zaczął się odzywać ból w okolicach prawej kostki. Starałem sią go ignorować. Na 61 km przełęcz Wilcza i punkt. Szybkie uzupełnienie wody i w górę. Postanowiłem jak najlepiej wykorzystać chłód nocy, choć chłód to za dużo powiedziane. Pomimo czwartej nad ranem i ledwo rozwidniającego się nieba nadal było niesamowicie duszno. Byle do Bardo! Tam zastanowię się jaką taktykę dalej zastosować.
Dwanaście kilometrów minęło bardzo szybko, tym bardziej, że moje myśli zaprzątała coraz bardziej boląca noga. I o dziwo to nie była kostka. Nieco wyżej. Starałem się zmienić technikę biegu, nieco rozciągać to miejsce i nie obciążać na zbiegach. Oczywiście musiało to skończyć się bólem w lewym kolanie. Ale coś za coś… Do przepaku dotarłem 11 godzin i 30 minut po starcie. I tu muszę chwilę poświęcić obsłudze punktów. Wszystkich punktów. Tak radosnych, cierpliwych i zaangażowanych wolontariuszy naprawdę ze świecą szukać na wielu biegach. Nie dość, że dopingowali, dwoili się i troili aby niczego biegaczom-narzekaczom nie zabrakło, to nawet przynosili napoje i jedzenie w miejsce, w którym dany delikwent padł. BRAWO! Naprawdę wszystkim BARDZO dziękuję.
Tutaj dałem sobie 10 minut odpoczynku, kładąc się na karimacie z nogami w górze. Nieco pomogło i nie mając już żadnej wymówki poczłapałem na Kłodzką Górę. Nareszcie góra! Prawdziwa. Teraz przydały się kijki. Zaczęło być ciepło. Bardzo ciepło. Postanowiłem nie szastać zapasem wody i pić jeden łyk co około 500 metrów. I tak dotarłem na przedostatni punkt. Byłem już pewien, że bieg ukończę, tym bardziej, że jakaś dobra dusza użyczyła mi spray do schładzania nogi. Dalej już tylko truchtanie i podejścia oraz walka z upałem. Często starałem się polewać głowę wodą, w związku z czym kontynuowałem picie co 500 metrów jednego łyka dla oszczędności. Na ostatni punkt doniosłem trzy czwarte wody w camelbaku. Nieźle.
Ostatnie kilometry to morderczy asfalt i obserwowanie mijających mnie zawodników z Półmaratonu, którzy akurat wbiegli na naszą trasę. Z zazdrością spoglądałem na to iście sprinterskie tempo na podejściu. Ale i wśród nich upał zaczął zbierać żniwo. Cztery kilometry przed metą zacząłem biec… i to z kolei ja mijałem „połówkowiczów”.
Po wbiegnięciu do Lądka skrzydeł dodawali kibice, choć niezbyt liczne zgromadzeni na trasie to wykrzykujący słowa otuchy i zapewnienia, że na mecie czeka baaaardzo zimna woda. Naprawdę zapomniałem o bólu i na mecie stawiłem się po 18 godzinach i 49 minutach biegu. Ktoś wylał na mnie wiadro wody, ktoś inny założył mi medal. A ja postanowiłem, że to był ostatni ultra w tym roku. Ostatni. Na pewno. Nic mnie nie zmusi do ponownego męczenia się w upale, nic nie zmusi do kuśtykania do hotelu i obserwowania puchnącej nogi. NIC i nikt.
I przed godziną zapisałem się na Chudego Wawrzyńca… echhhhhhh… ale to tylko 80 km. Prawda?
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |