2015-07-20
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Upokorzony (czytano: 2833 razy)
„Tym co sprawia, że bogowie powstają i rosną w siłę jest pokładana w nich wiara.”
Terry Pratchett „Pomniejsi bogowie”
Ktoś czuwa nad orientalistami? O, to na pewno. Nie wiem wprawdzie co to za Byt, ale 27 czerwca 2015 r. w Przysusze był na mnie cholernie wkurzony i postanowił dać mi lekcję pokory. Bardzo upokarzającą dla mnie lekcję.
Bike Orient w Przysusze zaczął się dla mnie od DyMnA, gdzie koncepcyjnie poszło nam świetnie (pozdrawiam Cię Panie P.), ale w temacie kondycji impreza tradycyjnie obnażyła moje lenistwo. Uznałem, że czas to wreszcie zmienić i choć ambitne postanowienia, w przeciwieństwie do realizacji, są moją mocniejszą stroną, to tym razem byłem konsekwentny. Rundka po lesie na 8-10 km co drugi dzień i w weekendy dłuższe wybieganie na ok 20 km. I tak przez 6 tygodni. Efekty przyszły szybko i były bardziej niż obiecujące. Na tyle, że zacząłem śnić o przyzwoitym wyniku na Bike Oriencie.
Na starcie ludzi multum. Piechurów na TP50 niewielu, za to rowerzystów od metra. Łącznie 300 osób. Startujemy razem o 9. Kilka minut przed startem dostajemy mapy. Aktualizowane na miesiąc rozgrywania zawodów, co chyba mi się jeszcze nie zdarzyło. Część terenu rozgrywania zawodów to dawny poligon z lat pięćdziesiątych XX w., co okaże się później mieć niejakie znaczenie.
Impreza w formule scorelaufu, więc mamy dowolność w wyborze trasy. Punkty ładnie porozrzucane, choć gdyby było ich kilka więcej, to pewnie nikt by się nie obraził, a przeloty byłyby krótsze. Na pierwszy rzut oka możliwości są dwie. Zacząć od PK2 na zachodzie lub PK14 na południu.
Dlaczego zacząłem od PK14? Nie wiem. Może dlatego, że był bliżej? Wybieram go, a potem jest już tylko gorzej. Nietrafione decyzje, gapiostwo, fatalne drogi, znikające ścieżki, krzaczory, jeżyny, błądzenie, głupie czesanie, a na końcu spóźnienie. Wszystkiego doświadczyłem. Przed startem był czas na analizę mapy, ale byłem ślepy. Jakoś liczba zaznaczonych ścieżek mnie nie zaniepokoiła, mimo że już kiedyś coś takiego widziałem i wtedy wcale nie było lekko ustalić gdzie się jest. Bo jak przy skali 1:50 000 na mapie zaznaczone są dwie ścieżki, to w terenie może ich być i pięć. Tylko, że wtedy udało mi się dobrze wybrać, bo szedłem powoli z nosem w mapie i kompasem w ręku. Teraz myślałem tylko jak to ja będę biegł, ścigał się, gnał do przodu, a na mecie będę "miszczem".
Do PK14 od startu jest w linii prostej kilometr. Chwila nieuwagi i zamiast w kółku, to ląduję w lasku, gdzieś pod cyfrą 14. Teren idealnie zgadza się z mapą. Koniec lasu, wcinające się pole, kolejny zagajnik. Nie ma to nic wspólnego z okolicą w jakiej powinien stać punkt. Ale ja tego nie widzę. Są jakieś dróżki, wydeptane ścieżki, a ja biegam nimi jak w amoku. Tam i z powrotem. Tam i z powrotem. Jestem silny, chcę biec. Chce wyniku. Gdybym tam był sam, to może by mnie otrzeźwiło. Ale spotykam znajomego, który potwierdza mi, że przecież dobrze szukam. Więc dalej, teraz we dwóch czesać las. Czas mija. Kolega znika mi z oczu, a ja w wysokiej trawie widzę wydeptaną ścieżkę. Zatem, ktoś tu jeszcze był przede mną. Może już znalazł punkt. Biegnę śladem i ładuję się na stado dzików. Nie wiem kto jest bardziej przerażony, ale na szczęście każde z nas zmyka w inną stronę. Rezygnuję i myślę już tylko jak dostać się do wsi. Byle do jakiejś drogi...
Trzysta metrów dalej w kolonii Kawy zaczyna się asfaltowa droga. Dobiegam do niej i doznaje olśnienia. Przy okazji spotykam kolegę, który bezskutecznie czesał ze mną las. Teraz już bez problemu odnajdujemy PK14. Pierwszy z szesnastu punktów na trasie. Po godzinie i dziesięciu minutach od startu. Jest fatalnie, ale przecież się nie poddam.
Trzykilometrowy przelot pod PK9 robię w mniej niż 20 minut. Postanawiam pójść drogą zaraz za strumieniem i dalej zielonym szlakiem do punktu. Droga od początku mi się nie podoba, ale zmiana planu byłaby przecież poniżej mojej godności. Ścieżka kończy się bujnymi krzaczorami, a mi pozostaje brnięcie przez zielsko po pas. Na punkt docieram po 1:50 h.
Zostało mi 6 godzin czasu, a ja mam znalezione dwa PK i za sobą raptem 10% trasy.
Z PK9 na PK6 jest cały czas z górki, więc lecę na złamanie karku. Do punktu planuję podejść ścieżką od wschodu. Mapa podpowiada skręć w drugą w prawo, ale tych ścieżek w prawo mam w rzeczywistości co i rusz. Jedne mniej, drugie bardziej zarośnięte. Ostatecznie skręcam ze 100 metrów za wcześnie i tracę kolejne cenne minuty. Chwila zastanowienia i punkt się znajduje. Kilka minut wcześniej znalazł mnie też kolega, którego jeszcze niedawno widziałem za sobą spacerującego z żoną i dzieckiem hen, hen na horyzoncie. Chciałbym wierzyć, że się teleportował, ale zdaje się, że po prostu wybrał lepszą drogę.
Z punktu postanawiam iść na wprost do zakrętu drogi w Bolęcinie. Co prawda na mapie jest jak byk zaznaczone coś w rodzaju strumyka, ale co to dla mnie. Kolejny świetny pomysł, którego nie dało się zrealizować. Może gdzieś tam strumyk był, ale gdy przestałem widzieć po czym chodzę, a nogi co raz wpadały mi w jakieś dziury, wówczas wrodzona odwaga kazała mi zrobić w tył zwrot i próbować przebić się na lewo wzdłuż strumyka do najbliższej drogi. Zwłaszcza, że teren w kierunku drogi sprawiał wrażenie, że nieco się podnosi. Z determinacją przebijam się i przebijam, a teren wcale się nie podnosi. To tylko natura z każdym metrem bujniejsza. Jak zaczyna dorównywać mi wzrostem, zaczynam panikować, ale ze wzrokiem wbitym w wierzby przy drodze, brnę przed siebie.
Kolejny kilometr z ulgą biegnę po szutrze. Przed zejściem do lasu słyszę od rowerzystów historię o bezproduktywnym szukaniu PK3, oznaczonym jako skrzyżowanie rowów. Mój stan emocjonalny jest taki, że jak wreszcie trafiam na rów to jestem kompletnie skołowany. Niby mam w ręku mapę, ale nic z niej nie potrafię wyczytać. Nie szukam miejsc, z których mógłbym się określić względem punktu, ale latam tam i z powrotem. Niekiedy po kilka razy tą samą drogą, która już przemierzyłem. Nie mam pojęcia ile tam straciłem, ale punktu nie znalazłem, zrezygnowałem i w sumie obudziłem się dopiero w okolicy PK16. Po co tam polazłem nie wiem, ale byłem tam dokładnie niemal po 4 godzinach od startu.
Połowa limitu czasu. Wreszcie coś mi się udaje i z marszu trafiam na PK16 w głębokiej dziurze. Tylko co z tego, kiedy z tego punktu jest wszędzie daleko. Zamiast wrócić i znaleźć to cholerne PK3 i PK5, a potem przerzucić się na drugą stronę drogi 749, brnę dalej na południe i funduję sobie dłuższy przelot do PK15.
Nadziei na dobry wynik juz nie mam, ale wciąż mam sporo siły do biegania. Humor poprawia mi rowerzysta, który rzuca „To ma być trasa rowerowa? Kiedy ja, k**wa cały czas rower na plecach noszę?”.
W sumie gość wyglądał na zadowolonego.
Za kładką na Jabłonicy zaczynam spotykać pierwszych ludzi z trasy pieszej, którzy biegną w odwrotnym kierunku. Kurcze... Jak ja ich wtedy nienawidziłem.
Znowu plątanina ścieżek. Mało brakowało, a znowu zaliczyłbym potężną wtopę, ale z opresji ratuje mnie równie zagubiony rowerzysta. Jedzie z przeciwnego kierunku. Wyjaśnia skąd zaczął podjazd do punktu, co pozwala mi stwierdzić, że tym razem odrobinę przestrzeliłem. Kolega nie dowierza mojej ocenie i rozstajemy się. Wracam ze 200 metrów i już bez przeszkód trafiam na punkt. Biorąc ile wcześniej błądziłem, to te kilka straconych minut wydaje się bez znaczenia. Przynajmniej wtedy.
Z PK 15 do Huciska Borkowickiego droga miała być prosta i w sumie taka była. Na mapie wyglądało wszystko pięknie, w terenie gorzej. Zaznaczony na mapie Rudków, to w rzeczywistości jakieś zrujnowane pozostałości wysiedlonej wioski. Droga zarosła. Co ciekawe, na mapie satelitarnej widać doskonale jej przebieg i nie widać, że kończy się ślepo na bagnie. Pocieszające, że było sucho, więc jedynym urozmaiceniem jest brnięcie w mchu, który sprawia wrażenie, że rośnie pół metra nad ziemią. Wyłączam wyobraźnię, która podpowiada mi co żyje pod tym mchem i po prostej wędruję do wycinki, która majaczy za drzewami.
Dalej do PK12 jest lekko, łatwo i przyjemnie. To chyba pierwszy punkt, do którego łatwiej było dotrzeć w wariancie trasy, który wybrałem. Punkt podbity i truchtam na PK1, gdzie jest miejsce na uzupełnienie zapasów. Najwyższa pora, bo zostały mi resztki wody. Docieram na miejsce i... są tylko ciastka i śmieci. Obsługi nie ma. Dopijam co mi pozostało, chwilę dyskutuję z rowerzystami, których spotkałem już wcześniej w okolicach PK3. Idzie im przynajmniej tak samo źle jak mi. Mamy tyle samo zaliczonych punktów. W międzyczasie pojawia się chłopak z obsługi z wodą. Zimną, cudowną.
Zostało mniej niż 2 godziny limitu, więc niestety nie ma czasu na rozsiadanie się. Ambicji już nie mam żadnych. Byle do mety. Droga wydaje się prosta, a na trasie do bazy dwa proste punkty. Na więcej już nie mam szans. Pierwszy PK 7 jest przy czerwonym szlaku. Wcześniej ten szlak w okolicach PK12 był raczej umowny. Niewielka ścieżka, z rzadka oznaczona farbą. Mimo że o wiele krócej byłoby pójść tym szlakiem przez Ruski Bród, postanawiam nadrobić nieco drogi, pobiec szutrem i wziąć punkt od zachodu. Na mecie dowiem się, że to nie był najszczęśliwszy pomysł, bo szlak był, nawet całkiem elegancki. Ja zaś wyklepałem ze dwa dodatkowe, zupełnie zbędne kilometry.
Na trasie od PK7, przez PK 10 i do bazy nie da się zabłądzić, przestrzelić, czy wylecieć w kosmos. Mniej niż 8 kilometrów prostych przelotów bez konieczności nadmiernego skupienia. Problemem jest tylko upływający limit, a tego zostało mi raptem ok. 50 minut. Każda minuta spóźnienia to odjęcie 1 punktu. Kilka godzin wcześniej chciałem być „miszczem” z kompletem punktów. Teraz z każdą chwilą gaśnie we mnie nadzieja, że zdążę w limicie.
Nogi niestety odmawiają mi posłuszeństwa i gdy mija 8 godzin, to do mety mam jeszcze kilometr. Tnę ile się da między stawami i po prywatnych podwórkach, ale na metę docieram spóźniony o 6 minut 50 sekund. Zatem jeżeli zdobyłem 9 punktów kontrolnych i dostanę 7 punktów karnych, to moje osiągnięcie powinno wynieść całe oszałamiające 2 punkty. Równie dobrze mogłem wrócić po dwóch godzinach do bazy. Miałbym tyle samo.
Powinienem? O nie to nie koniec moich upokorzeń. Tak łatwo nie ma. Na liście wyników stoi jak byk, że zdobyłem wcale nie dwa punkty, ale aż 1 punkt. JEDEN! Ale kuźwa jak to, jak? Organizator uświadamia mnie, że ano tak, bo trzeba było podbić kartę na PK1, a nie chlać zimną wodę i myśleć o duperelach.
Jeden punkt... Nigdy nie miałem tak żałosnego wyniku. Nigdy. Miało być pięknie, a skopałem absolutnie wszystko. Pocieszające, że jestem już na mecie, wynik znam i to koniec złych wiadomości o moim występie.
Koniec? O nie. Ten Byt co zwykle nade mną czuwa, a tym razem postanowił dać mi w kość, jeszcze jednak ze mną nie skończył. Wyciągam z plecaka holux’a, aby sprawdzić ile nabiłem kilometrów i nie wierzę własnym oczom. Caluteńką trasę mam poszatkowaną na odcinki od 300 metrów do 2 km. Jak sobie chcę, to mogę sobie zsumować ponad 50 kolejnych logów, zapisywanych w rytm podskoków plecaka. W domu zrobiłem to. Wyszło 47,7 km w 8 godzin 6 minut i 50 sekund. Tylko po to, aby zdobyć jeden punkt...
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |