2015-05-17
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 1. Gdańsk Maraton - oby nie ostatni :) (czytano: 610 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://rango.pl/1-pzu-gdansk-maraton/
To był najlepiej zorganizowany bieg w jakim zdarzyło mi się wystartować! Wielkie brawa i podziękowania dla organizatorów. Nie pozostawało mi nic innego jak wpasować się w ten poziom i dobrze pobiec…
Powiedzieć łatwo, wykonać już niekoniecznie. Nie dlatego, że nie chciałem, czy że mnie nie stać na dobry wynik. Po prostu niektóre istotne czynniki o charakterze obiektywnym nie były sprzyjające. Po pierwsze okres pylenia traw i moja alergia. Po drugie kontuzja w kwietniu i zdecydowany deficyt treningu szybkościowego. Po trzecie bolące achillesy. Po czwarte mocny wiatr i może nie ekstremalnie ale jednak całkiem intensywnie świecące słońce. Wszystkie te drobne i znaczące niedogodności stawiały po raz nie wiem już który wielki znak zapytania przy określaniu celu i taktyki biegu.
Postanowiłem tradycyjnie podejść z entuzjazmem i optymizmem. W końcu nie po to goniłem po pagórach Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego przez ostatnie 4 miechy przebiegając ponad 2000 kilometrów, żeby teraz kalkulować. Decyzja zapadła jedyna słuszna – biorąc poprawkę na osłabienie alergią 30 kilometrów biegnę z balonikiem 3:15 a później życie zweryfikuje taktykę na końcowe kilometry. Wtedy przypomniałem sobie jak się męczyłem tydzień wcześniej na Biegu Europejskim w Gdyni i naszły mnie wątpliwości. Pognałem je natychmiast i wyruszyłem na rozgrzewkę.
Rozgrzewka, wizyta w tojtoju, przepychanka bliżej linii startu i odliczanie przebiegły standardowo więc nie będę się nad nimi pochylał. Padł sygnał do startu i obijając się łokciami i kolanami o współbiegaczy ruszyłem na trasę. Tak jak sobie założyłem złapałem się balonika 3:15 i zacząłem analizować reakcje organizmu na pierwszych kilometrach.
Sygnały dochodzące z mięśni i płuc rokowały optymistycznie na dalszą część wyścigu. Kolejne kilometry mijały, a ja miałem ciągle wrażenie, że biegnę minimalnie za wolno. Musiałem skupić się bardzo mocno na trzymaniu dyscypliny taktycznej i balonika, bo nogi wyraźnie rwały się do szybszego biegu. Pomny wielu wcześniejszych porażek, które były efektem słuchania nóg zamiast rozumu kategorycznie postanowiłem trzymać się balonika zgodnie z planem przez 30 kilometrów. Jak się potem okazało decyzja ta była bardziej zła niż dobra… ale o tym później.
O kilometrach od 1 do 20 w zasadzie mogę napisać jednym słowem – odhaczone. Na starówce na pierwszej dyszce było gorąco, na Grunwaldzkiej było lekko pod górę i lekko wiało w twarz, a Drogą Zieloną do Ergo Areny znowu było gorąco. Prawa noga, lewa noga, prawa noga, lewa noga, balonik, wodopój i tak przez półtorej godziny…
Obok Ergo zawróciliśmy w kierunku starego Gdańska i ruszyliśmy ulicami Gospody i Chłopską do Rzeczypospolitej gdzie spotkałem się oko w oko z pierwszym małym kryzysem. Teraz sobie myślę, że kryzys spowodowało lekkie odwodnienie. Biegliśmy z lekkim wiatrem w plecy, słońce dało z siebie wszystko co miało i nagle nogi zaczęły robić się ciężkie i sztywne. Na szczęście na 25 kilometrze był kolejny nawrót i zaraz potem wodopój więc uzupełniłem natychmiast płyny, a wiatr który przybrał na sile schłodził przegrzany organizm. Mimo, że biegliśmy teraz pod wiatr i znowu pod górę szybciutko odbudowałem się i wróciłem do gry… nie muszę chyba wspominać, że przez cały ten czas konsekwentnie tropiłem balonik :)
Wróciliśmy na Przymorze i zbiegliśmy w kierunku zatoki. Od 30 kilometra biegliśmy ścieżkami rowerowymi wzdłuż plaży. Słońce znów dało o sobie znać i… tu pojawia się kwestia złego wyboru balonika. Pacemakerzy biegli bardzo nierówno, rwali tempo raz biegnąć w granicach 4:20 innym razem znowu prawie 4:50. Takie niekontrolowane, szarpane tempo nie sprzyja gospodarowaniu siłami i przyspiesza objawy zmęczenia. Nie dopadło mnie jeszcze na tym etapie biegu zmęczenie ale pojawił się niepokój związany właśnie z szarpanym tempem biegu i zaczęło mnie nurtować pytanie jak to odbije na mojej formie na kolejnych, decydujących kilometrach. Od tego momentu oprócz własnych parametrów życiowych zacząłem tez zwracać większą uwagę na tempo biegu.
Do 36 kilometra dobiegliśmy systematycznie topniejąca grupą balonikarzy w palącym słońcu dość równym tempem i z obawą spoglądaliśmy w najbliższą przyszłość… czyli na zbliżający się kilometrowy podbieg na serpentyny przy PGE Arenie.
W tym momencie postanowiłem wreszcie pożegnać się z balonikiem i zaatakowałem podbieg swoim rytmem. Następne 4 kilometry na 100% długo będą jednymi z moich najbardziej ulubionych kilometrów. Pewnie niektórzy czytelnicy postukają się w głowę i zastanawiając się jak po 35 kilometrach i 2 godzinach 40 minutach biegu następne kilometry mogą być ulubione. Otóż moim zdaniem mogą :) Nie wiem czy powinienem się do tego przyznać, ale znalazłem mimo wysiłku jaki musiałem włożyć w bieg ogromną satysfakcję, wręcz przyjemność w… wyprzedzaniu kolegów biegaczy. To uczucie trudno jest chyba zrozumieć komuś kto nie biegła maratonu i nie mijał na ostatnich kilometrach słabnących konkurentów. Ja wielokrotnie byłem takim mijanym pechowcem, który spotkał się ze swoja ścianą i nie miał już nic co dało by się dorzucić do pieca. Będąc teraz w roli tego, który ma paliwo i jedzie rześko do mety czułem się po prostu bajecznie… Niestety nic na tym świecie nie trwa wiecznie :( i w końcu 39 kilometrów tłuczenia stawami o asfalt dało o sobie znać.
Słońce cały czas atakowało z całą mocą, wiatr nie wiedzieć czemu wiał tego dnia prawie zawsze w twarz, ciągle było pod górę i do tego achillesy zaczęły strajk protestacyjny. Kilometr numer 40 był koszmarnie ciężki do pokonania. Na domiar wszystkiego wyprzedziłem już wszystkich w zasięgu wzroku i jak okiem sięgnąć pozostał mi tylko dołujący obraz podniszczonego asfaltu na Marynarki Polskiej. Walcząc z bólem ścięgien i wiatrem goniłem do mety tak szybko jak mogłem, czyli w tempie 4:37, nie najgorszym biorąc pod uwagę okoliczności. Na 41 kilometrze zmobilizowałem się trochę bo przebiegałem przez szpaler kibiców zgromadzonych wzdłuż Żaglowej i wypadało dla nich jakoś powyglądać. Później jeszcze pozostało mi przebiec przez PGE Arenę i wrócić do Hali Amber Expo, gdzie nietypowo bo we wnętrzu hali pod dachem była umieszczona linia mety.
Na ostatnim kilometrze powalczyłem (jeśli wzajemne potykanie się o siebie wymęczonych, słaniających się i dziwacznie stawiających kroki facetów można nazwać walką) z kilkoma współbiegaczami li tylko symbolicznie o urwane sekundy na mecie. Właściwie nie bardzo czułem chęć do ścigania bo achillesy rozpoczęły już skomasowaną ofensywę rwąc tak jak tylko one potrafią rwać. Metę przebiegłem z czasem 3:14:53 godz. Chociaż myślę, że było mnie stać tego dnia na trochę lepszy wynik jestem bardzo zadowolony z biegu i wyniku poniżej 3 godzin 15 minut. Co ciekawe baloniki dotarły na metę spóźnione prawie o minutę…
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |