2015-06-21
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Nocny Maraton Górski jest bardzo OK! (czytano: 1623 razy)
Od dawna chciałem tu pobiec. To znaczy odkąd skończyły się narzekania na złe oznakowanie trasy. Ale rok temu wybrałem nocną połówkę we Wrocławiu, co okazało się szczęśliwym pomysłem, bo miałem kontuzję, więc do Boguszowa i tak bym nie pojechał.
Tym razem odpuściłem Chojnik Maraton, by w NMG powalczyć na maratońskim głodzie.
Ruszyliśmy z Wiesiem z Jeleniej o godz. 19. Wcześniej urządziłem sobie w domu pasta party. Po drodze Wiesiu pokazał mi góry, które mieliśmy zdobyć: Trójgarb i Chełmiec. Trzecią, z drogi niewidoczną, jest Mniszek. Ta wiedza dała mi podstawową orientację w terenie.
Samochód zostawiliśmy pod stadionem, po czym wybraliśmy się na krótki spacer po numery, a właściwie pakiety startowe, zaskakująco bogate: koszulka techniczna, czapka biegowa, rabat na zakupy w sklepie biegowym i coś tam jeszcze. Biuro wydawania tych rzeczy w bibliotece w rynku. Na scenie ktoś grał, ale generalnie było spokojnie - jak zwykle w Boguszowie-Gorcach - melancholijnym, niezamożnym miasteczku w powiecie wałbrzyskim.
Piszę "jak zwykle", bo zawsze jeżdżę do Wałbrzycha (co czynię regularnie) przez Boguszów.
Przebraliśmy się i do boju! Ubrałem się na długo, choć miało być 8-12 stopni. Na płaski wybrałbym krótkie ciuchy, ale na górskim spodziewałem się, że troche pochodzę, no i Wiesiu postraszył, że będą chaszcze.
Wreszcie przydała się latarka-czołówka z pakietu startowego nocnego Uphillu w ramach Biegu Piastów w 2014.
I jeszcze dwa żele: te, co zawsze (isostara jabłko i egzotyka) plus izo (też to, co zawsze) w bidonie.
Przed godz. 22 na rynku już pełno biegaczy i kibiców. Rewelacja! Od razu widać, że tu nie ma przypadkowych uczestników ani lanserów. To nie ta bajka. Tu ma być trudniej, a nie łatwiej.
Start wspólny setki i maratonu. Pełno ludzi z kijami - pewnie na stówę ich potrzebują.
Sztuczne ognie i krzyk kibiców. Świetny spiker Marek Henczka, biegacz pierwszej klasy.
Najpierw ponad kilometr po mieście. Ależ wszyscy wyrwali! Nie umiem tak. Błyskawicznie zostaję prawie na samym końcu. Ale spokojnie... Maraton zaczyna się przecież po 30 kilometrze.
W oczach mam profil trasy - pod koniec, jakoś koło 38 kilometra, jest najwyżej położony punkt (Chełmiec), do którego wiedzie najdłuższy podbieg. Wiesiu mówił, że jakimiś zygzakami. Tam się wszystko rozstrzygnie.
No więc truchtam, a po chwili, na pierwszych podejściach, idę. Otoczony przez ludzi z kijami, którzy startują na stówę. Bardzo wolne tempo, ale nie będę się przeciskał na wąskich ścieżkach. Szkoda sił.
Wyprzedzam naturalnym tempem nieco dalej, cały czas idąc. Moje obawy co do oznakowania trasy i zagrożenia błądzeniem okazały się zupełnie nieuzasadnione. Po pierwsze: niemal cały czas widzę kogoś, kto mnie wyprzedza. Po drugie: trasa jest doskonale oznakowana i zabezpieczona. Znaki na drzewach, na odpowiedniej wysokości, widać stale, w wątpliwych miejscach są taśmy (ze dwa razy mnie uratowały), gdzieniegdzie są ludzie pokazujący i mówiący, jak dalej. Jak mawiał mój niemiecki, niebywale uporządkowany (nawet, jak na Niemca) współpracownik Henning: PERFEKT!
Idę i truchtam bardzo powoli, mijam pojedynczych piechurów, pewnie ze stówy. Oni głównie maszerują, z jednej strony mnie to trochę irytuje (tyle iść!?), a z drugiej podziwiam ich cierpliwość (na stówę to pewnie jest metoda).
Punkty z piciem (i pewnie jedzeniem, ale nie zwracam na nie uwagi, bo starczają mi żele) widać z daleka dzięki lampom i ogniskom.
Pierwsze 17 km mija mi spokojnie i wolno. Do punktu z piciem, gdzie rozpoznaję zawodniczkę, której zrobiłem fajne zdjęcie na Chojnik Maratonie. Mówię jej o tym, ona pamięta tę krótką sesję w Jagniątkowie. Nie widziała tych fot, więc tłumaczę, gdzie są. I lecę daję powoli.
Przez kilka minut jestem zupełnie sam w lesie, na dość szerokim dukcie. Pięknie! Po chwili słyszę kroki, ktoś mnie wyprzedza. To znowu ona, jak się okazuje, Maryna.
Zasuwa ostro, zwalnia, no dobra, zabieram się z nią. Gadamy i lecimy. Szybko, wcześniej ślimaczyłem po 7 minut na kilometr, a teraz, na dość płaskim odcinku, może lekkim zbiegu, nawet po 5 minut z sekundami. Nie ma lepszej inspiracji niż kobieta!
Ale też kalkuluję, że po 17 wolnych kilometrach mogę sobie pozwolić na więcej.
Wyprzedzamy kilkanaście osób, może nawet dwadzieścia. Wpadamy razem na pomiar czasu: potem się dowiem, że na 23 km jestem 110 na 144. Czyli po wolnym początku, gdy za sobą widziałem ledwie kilka czołówek, byłem pewnie ostatnim maratończykiem.
I bardzo dobrze. Dyscyplina taktyczna, rozkładanie sił adekwatnie do możliwości, to podstawa.
Maryna raz staje, potem drugi. Raz czekam, potem nie. Jestem w transie, już wiem, że teraz długo się nie zatrzymam.
Biegnę i biegnę, czuję się świetnie. Trasa jest rewelacyjna - delikatne, długie podbiegi. Dużo takich odcinków biegałem w tym roku podczas wycieczek biegowych. Czuję się, jakbym grał mecz na swoim stadionie.
Co pewien czas widzę w oddali blask światła na ziemi. Zbliżam się, wyprzedzam, po chwili widzę kolejne. I tak sobie truchtam i mijam kolejnych piechurów. Po 30 kilometrze już mało kto biegnie.
Myślałem, że będzie trudniej pod Chełmcem. Tam jest zwykła, wygodna, szeroka droga. Owszem, wznosi się, ale nie jest stroma. Da się biec. Do marszu przechodzę jakieś 1200 metrów przed szczytem, gdy robi się stromsza, niż wcześniej. No i zaczynam już czuć w kościach ten maraton - prawie 37 kilometrów za mną.
Myślę też, że warto odsapnąć przed 4-kilometrowym zbiegiem do mety.
A propos zbiegów: lubię pokonywać je szybko, agresywnie, i pewnie dlatego po Jedlinie czułem czworogłowe, lewy właściwie do dziś. Ale w Boguszowie-Gorcach, z racji ciemności, agresywne zbiegi są wykluczone. Za mało się widzi, by ryzykować. To też powoduje, że czuję się dość dobrze, jak na ponad 4 godziny w trasie.
Na Chełmcu kilka łyków wody, pomiar czasu i mocno w dół.
Nie ma już chaszczy, wycięli je, więc leci się, że hej! Jeszcze jakieś kółko przed stadionem, przez wyrwę w ogrodzeniu na stadion, meta i medal na szyi!
Wiesiu czeka od 17 mnut. Mirek wpada chwilę po mnie. Herbata ciepła, jest jeszcze resztka kawy, izo, woda i bułka na drogę.
Jest dobrze, są jeszcze siły na rozciąganie. Pogoda pomogła - przy 10 stopniach to można biegać maratony. No i wolny początek był dobrą decyzją. Plus oczywiście prawie 300 kilometrów i 6 tysięcy metrów wzrostu wysokości w maju.
Jest fajnie, ale trzeba się zwijać. 62 miejsce na 144 - w górskich maratonach chyba tylko raz mi tak dobrze poszło, kiedyś w Karkonoskim, bodaj w 2012, pod koniec okresu życiowej formy. Ostatnio jednak o mojej postawie w górskich można było powiedzieć: odwróć tabelę, Leszek będzie na czele.
5:14:05. Średnia ponad 7:20 na kilometr.
Po 24 minutach od osiągnięcia przeze mnie mety ruszamy do domu. Jeszcze na Shellu kupuję piwo. Nie piję alkoholu prawie wcale, ale piwo po maratonie zawsze. Tym razem w łóżku, tuż przed snem.
Zdjęcie zrobione przed startem na rynku.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu dario_7 (2015-06-22,11:27): Gratulacje Leszku! Świetny opis zmagań :) Znam te okolice, kiedyś treningowo też wbiegałem tą szeroką ścieżką na Chełmiec. Muszę się skusić za rok na tą imprezę ;) kokrobite (2015-06-22,11:37): Dziękuję Darku! I gratuluję mega wyniku na dychę! :-)
dario_7 (2015-06-22,13:20): Dzięki!!! :) Tatanka Yotanka (2015-06-22,15:21): Chyba nie byleś na setce że krytykujesz kije:) kokrobite (2015-06-22,16:00): Tatanko, ja o setce nie mam pojęcia! ;-)
tomaretto (2015-06-23,07:03): Dzięki Leszek za relacje , już mnie na mówiłeś na przyszły rok, pozdrawiam tomek kokrobite (2015-06-23,08:14): Pozdrawiam, Tomek, warto ;-) aspirka (2015-06-23,10:06): Świetna relacja, świetna kondycja! Gratulacje! kokrobite (2015-06-23,11:06): Aspirko, dziękuję za tak miłe słowa :-)
|