2015-05-04
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Meta mnie goni! (czytano: 503 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://maltanskibiegacz.blogspot.com/search/label/Inne
Meta mnie już dawno dogoniła, nogi nie przestały jeszcze boleć… czas więc napisać kilka słów o tym nietypowych zawodach.
Wings For Life jest międzynarodową organizacją, która wspiera badania nad rdzeniem kręgowym. Mają one pomóc w opracowaniu skutecznego leczenia w przypadku przerwania rdzenia. To właśnie na tę fundację zbierane były pieniążki z imprezy. Cała kwota ze sprzedanych pakietów startowych zasiliła konto Wings For Life.
Gdyby jeszcze miesiąc temu ktoś zapytał mnie, czy mam zamiar pobiec 3 maja w Poznaniu, odparłbym, że nie. Miałem już bowiem opłacony start w 1 edycji maratonu w Gdańsku. Wypadek losowy jednak sprawił, że na wybrzeże jechać nie mogę, dlatego też na szybko szukałem biegu, który pozwoli mi przebyć ponad 40 km. Nie od dziś bowiem wiadomo, że najgorszy start w zawodach jest lepszy od perfekcyjnego treningu. Wybór padł na Wings For Life World Run. Cel był ambitny: przebiec minimum dystans maratonu, a maksymalnie zrobić 46 km. Wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazywały, że jest to do zrobienia.
Po pakiet startowy udałem się z Żonką i Siostrą dzień przed startem – w sobotę. Tym razem nie miałem biec sam, ponieważ do wzięcia udziału w zawodach skusiła się Siostra. Biuro zawodów usytuowane było w ośrodku campingowym na terenie poznańskiej Malty. Lokalizacja moim zdaniem średnia, gdyż nie było tam za dużo miejsca. Już bowiem dzień przed, przy kilkudziesięciu osobach robiło się tłoczno. W pakiecie dostaliśmy: numer startowy z chipem, bawełnianą koszulkę, ręczniczek, frotkę, oraz wodę. Dodatkowo po biegu każdy mógł skorzystać z posiłku regeneracyjnego.
W niedzielę bieg zaczynał się o godzinie 13:00. Już po przebudzeniu w okolicach godziny 7 wiedziałem, że pogoda doda tej imprezie charakteru… Wychodząc z domu o 10 czułem jak słoneczko grzeje i to wcale nie tak słabo. Sytuacji nie ratował nawet dość mocny wiatr. Nic, pogody się nie wybiera. Trzeba biec w takich warunkach jakie są. Po zgarnięciu siostry z domu udaliśmy się w trójkę nad Jezioro Maltańskie. Do samego startu były jeszcze dwie godziny i gdyby nie dziwny pomysł organizatora, który wymyślił sobie, by wchodzić do stref już o 12:30 na rozgrzewkę (która trwała może z 10 minut…), to w życiu byśmy tak szybko się tam nie zjawili. Jak się zresztą później okazało, strefy były otwarte do samego startu. Zapewne chodziło o pokazanie światu frekwencji. Ja do ostatniej chwili się rozgrzewałem, wchodząc do swojej strefy na jakieś 10 minut przed godziną „W”.
Punktualnie o 13:00 ruszyliśmy w trasę. Rozpoczęliśmy od solidnego podbiegu. Ten kto analizował profil trasy wiedział, że do 50 kilometra jest bardzo nierówno. Podbieg na początku był tylko rozgrzewką. Euforia zmieszana z wiarą we własne siły spowodowała, że znacznie zszedłem poniżej ustalonego tempa. Pierwsze 10 km przebiegłem w 41:06, co ociera się o skrajną głupotę. Przeszło mi przez myśl, że po 30 kilometrze przyjdzie mi za to zapłacić, jednak tak lekko i przyjemnie mi się biegło, że nie mogłem się zmusić do wciśnięcia hamulca. O naiwności…. Półmaraton przeleciałem w okolicach 1:28:00. Nadal biegło się nieźle. Jedynym problemem był wiatr, który wiał prosto w twarz, niekiedy dość mocno. Pola po prawej i lewej stronie. Na trasie, ku mojemu zdziwieniu całkiem sporo osób. To dodawało skrzydeł.
Organizator w regulaminie zastrzegł, że punkty żywieniowe będą znajdować się co 5 kilometrów. Mam jednak wrażenie, że były one nieco bardziej od siebie oddalone. W dodatku im dalej, tym były one krótsze. Rozumiem, że organizator mógł założyć, iż po 30 kilometrach stawka znacznie się przerzedzi i nie ma sensu wystawiać w polu tuzina osób z piciem, jednak gdy już trudno wziąć 2 kubeczki z napojem bez przystawania to coś tu nie gra… Od 30 kilometra było już ciężko. Przyszło mi spłacać zaciągnięty kredyt i to z odsetkami. Tempo znacznie spadło. Czułem też, że jestem coraz bardziej odwodniony. Słońce prażyło a cienia było jak na lekarstwo. Doczłapałem jakoś do 38 kilometra, marząc przy tym o jednym: zrobić maraton, zrobić maraton. Na 40 kilometrze odwróciłem się za siebie i ujrzałem samochód. Był jeszcze daleko ale zwiastował nieuchronny koniec. Musiałem się mocno sprężyć, jeśli chciałem przekroczyć 42.195 metrów. Ostatecznie meta minęła mnie na 42.22 km. Szczerze? Cieszyłem się, że to już koniec mojej męki (dopiero po powrocie do domu byłem niezadowolony z własnej głupoty… mogło być kilka km więcej). Biorąc pod uwagę fakt, że od 35 kilometra łapały mnie co jakiś czas skurcze, jest to i tak dobry wynik. Ukończenie biegu w tym miejscu miało jeszcze jeden plus: autobus powrotny czekał na mnie tuż obok. Na powrót przyszło mi jednak poczekać, bowiem należało zgarnąć resztę zawodników, która kończyła bieg w tych rejonach. Dodatkowo gorzej poczuła się nasza krajowa zwyciężczyni – Dominika Stelmach, która miała początkowo wracać z nami. Ostatecznie ruszyliśmy w trasę po około 45 minutach, kibicując przez całą drogę Bartkowi Olszewskiemu i nie dowierzając, że jeszcze biegnie. Na linie startu dotarliśmy szybko. Byłem już tak zmęczony, że czas upływał mi. Na miejscu czekała na mnie Żonka i Mama, które dzielnie wytrzymały tyle godzin, trzymając za mnie kciuki oraz Siostra, która była bardzo zadowolona ze swojego wyniku, bowiem udało jej się zrealizować cel (10 km).
Nie przeczę, że od samego początku byłem sceptycznie nastawiony do całego przedsięwzięcia. Przyznać jednak muszę, że organizacja samej imprezy była zorganizowana dobrze. Można się przyczepić do lokalizacji biura zawodów oraz do kretyńskiego pomysłu z zapełnianiem stref pół godziny przed startem ale są to niuanse. Trasa była dość trudna i ciekawa, co trzeba zapisać na plus. Pakiet startowy również mnie nie zawiódł. Trochę mogła denerwować oprawa audio, ponieważ panowie, którzy prowadzili imprezę oraz DJ spisywali się dość słabo. Oczywiście wyzwaniu nie sprostał również TVN. Zarówno na Wings For Life jak i na Orlen Warsaw Marathon transmisja stała na żenująco niskim poziomie.
Podsumowując, nie żałuję, że wziąłem udział w tej imprezie. Było to nowe, całkiem pozytywne doświadczenie, które mam nadzieję, będzie procentować w przyszłości. Mogę też z czystym sumieniem polecić te zawody każdym biegaczom. Gratuluję naszym zwycięzcom. Odwalili kawał dobrej roboty. Mnie natomiast czeka jeszcze dużo pracy, szczególnie nad samodyscypliną, która zaważyła o takim a nie innym rezultacie.
Czyżby do zobaczenia za rok? Nie mówię „Nie”
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |