2013-08-20
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Moje pierwsze zwycięstwo w maratonie (czytano: 720 razy)
Moje pierwsze zwycięstwo w maratonie.
O Maratonie Wigry dowiedziałem się 26 kwietnia z facebooka. Głównie te kilka zdań napisanych przez organizatora skłoniło mnie do zapisania się na ten maraton.
„To nie jest maraton do robienia życiówek… chyba, że startujesz pierwszy raz.
To maraton dzięki, któremu odwiedzisz nieprzyzwoicie piękne miejsca. Trasa przeprowadzona w całości na terenie Wigierskiego Parku Narodowego, wokół Jeziora Wigry, w większości zielonym szlakiem pieszym. Wąskie i kręte leśne ścieżki nad samym brzegiem jeziora, długie kładki na bagnach, szutrowe drogi i tylko odrobina asfaltu…
A oprócz niezwykłych widoków… nieskazitelnie czyste powietrze - na pewno słyszałeś o Zielonych Płucach Polski”
Właściwie od razu z żoną postanowiliśmy przy okazji pojechać na kilkudniowy urlop na mazury. Szybko opłaciłem startowe, ponieważ limit wynosił tylko 300 uczestników i to w dwóch biegach (maraton i pogoń za bobrem na 12 km) i znalazłem kwaterę bardzo blisko biura zawodów i jak się później okazało linii mety.
Do Starego Folwarku przyjechaliśmy 11 sierpnia i zaraz po rozpakowaniu rzeczy, wsiedliśmy na rowery, żeby się odetchnąć świeżym powietrzem po długiej podróży. Przy okazji zrobiliśmy małe rozeznanie części trasy maratonu.
Postanowiłem w tygodniu poprzedzającym maraton, prawie w ogóle nie biegać (tylko w środę zrobiłem około 13 km). Decyzja ta związana była z kontuzją lewej stopy, której nabawiłem się 3 sierpnia i ciągle dawała o sobie znać. Codziennie natomiast (do czwartku włącznie) jeździłem po 20-23 km na rowerze, w tempie raczej rekreacyjnym, ale po trudniejszy ścieżkach.
Nadszedł piątek. Formalności z odbiorem pakietu startowego poszły bardzo sprawnie. Pakiet startowy zapakowany był w ekologiczną i funkcjonalną torbę. W skład pakietu wchodziły: nr startowy z agrafkami, bardzo fajna praktyczna koszulka, mapka trasy z jej szczegółowym opisem i folder reklamowy. Następnie zamiast standardowej pasta party, był ziemniak party. Czyli regionalne potrawy z ziemniaka, np. kiszka ziemniaczana, kartacze, soczewiaki.
Start maratonu był spod klasztoru Kamedułów w Wigrach, a baza i meta w Starym Folwarku. Organizator zapewnił transport uczestników autobusami na linię startu. Po kilku krótkich powitaniach i wyjaśnieniu jak przebiega trasa, gdzie mogą wystąpić trudności i gdzie można napotkać np. bobry, o godz. 9.30 wreszcie ruszyliśmy. Pierwsze kilometry trasy biegło mi się bardzo dobrze, tempo było nawet ciut za szybkie od planowanego. Tak doprawdy, to nie wiedziałem w jakim tempie biec, bo trasa tego maratonu, to jednak nie to samo co bieg uliczny. Założyłem, że powinienem zmieścić się w czasie 3:30, czyli biec w tempie 4:45-4:50. Jednak pierwszą część trasy biegłem w tempie 4:20-4:30 km i obawiałem się, że pędzę za szybko, ponieważ wiedziałem, że druga część trasy jest trudniejsza i zawiera więcej ostrzejszych podbiegów i zbiegów.
Cały czas czułem kontuzjowana lewą stopę, na której miałem plastry i opaskę stabilizacyjną na kostce. I powiem, że przez jakieś 15 km, zastanawiałem się nawet czy nie zejść z trasy. Ale z czasem chyba po prostu zapomniałem o bólu, bo siły i ochoty do dalszego biegu dodawało mi to, że cały czas wyprzedzałem kolejnych rywali. W końcu, około 26 km dogoniłem trzech biegaczy z czołówki. I jakoś wtedy pierwszy raz, zaświtała mi myśl, że może ukończę ten maraton na podium i nawet fajnie było by wygrać. Dostałem takiego powera, że gdzieś około 32 km objąłem prowadzenie i do mety już go nie oddałem, biegnąc samotnie od około 34 km.
Mimo rywalizacji miałem czas na podziwianie przecudnych widoków wigierskiego parku i jeziora. W kilku miejscach, chyba z wrażenia lekko pobłądziłem, biegnąc z przodu samotnie. Trasa do około 25 km była oznaczona dobrze, natomiast później w niektórych miejscach brakowało oznaczeń.. Myślę, że gdyby nie te malutkie błądzenia, mógł bym ze dwie, trzy minuty jeszcze lepiej pobiec. Gdy do mety było około 2, 5 km (choć mnie łapał lekki skurcz łydki, bo za mało piłem na trasie), to wiedziałem, że już raczej wygram. I tak też się stało. Wygrałem, może nie z jakimś super rewelacyjnym czasem 3:18:55, ale to jednak była trudna trailowa trasa, a miejscami bieg na orientację. Drugi zawodnik przybiegł z czasem o prawie 2 minuty gorszym. Moja radość była tym większa, że jeszcze kilka godzin wcześniej, nie byłem nawet pewny czy w ogóle wystartuję i czy nie zejdę z trasy.
Co do samej organizacji zawodów, to jednym z oryginalnych pomysłów organizatorów, były na pewno bufety z regionalnymi potrawami i kwasem chlebowym do picia na trasie (było ich sześć). Była też wersja wege na trasie jak i na ziemniak party i na poczęstunku po biegu. Do plusów należy też zaliczyć, bardzo oryginalny drewniany medal (ponoć każdy był inny), ognisko pożegnalne z kiełbaskami i regionalnymi wyrobami. Dodać należy także, że zorganizowano zabawę i opiekę dla dzieci. Pomogło to zapewne startującym rodzicom, którzy na czas biegu mogli zostawić swoje pociechy pod opieką.
Minusy, hm może nie minusy, tylko małe błędy do lekkiej poprawy. Po pierwsze, lepsze oznakowanie trasy, zwłaszcza na szlakach pieszych i rowerowych. Można by np. co 5 km oznakować trasę. Chyba brakowało też jakiegoś większego sponsora. Chociaż, gdy nagrody będą za duże to znowu ściągną jacyś …. obcokrajowcy i popsują całą frajdę i atmosferę ze startowania takim amatorom jak ja. Ale jakieś fajne rzeczowe i oryginalne nagrody, by się przydały np. parodniowy pobyt dla dwóch osób w pensjonacie z zestawem startowym na przyszłą edycję. Dodatkowo bardziej oryginalne dyplomy lub puchary (w tej kwestii klapa).
Podsumowując: niezapomniane przeżycie w fajnym zakątku Polski i nieoceniony smak zwycięstwa, który mobilizuje do dalszej pracy i osiągania lepszych wyników.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |