2013-07-11
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Radków (czytano: 605 razy)
Już na początku przygotowań do Radkowa wiadomo było, że powinienem wybrać treningi na pagórkowatych trasach, aby się przyzwyczaić do ciągłych podjazdów, ostrzejszych zjazdów a przede wszystkim by sprawdzić, czy w ogóle jestem w stanie wjechać prawie kilometr do góry.
Znalazłem kilka bardzo fajnych tras w okolicy i jeździłem sobie więc tak od kwietnia; wjazd-zjazd, górka, pagórek. W sumie fajna zabawa, raz tylko zmuszony byłem do ostrego hamowania, po którym tylna opona nadawała się do wymiany.
Z bieganiem było OK., to moja najlepsza odsłona; tydzień wcześniej biegłem Półmaraton Księżycowy w Rybniku i na pofałdowanej trasie wyszło poniżej 5 min/km, czyli przyzwoicie i bez napinki.
Pływanie nie napawało mnie optymizmem, w Suszu przy wąskim starcie z plaży było naprawdę nieciekawie, w jednej chwili napiłem się 4 razy pod rząd i nie przed kolejnym startem czułem lekko stłumiony niepokój.
Góry Stołowe podczas tego jednego weekendu gościły dwie wspaniałe imprezy. W sobotę najtrudniejszy maraton górski, w niedzielę najtrudniejszy triatlon.
Sobotni poranek był taki sobie, obudziłem się i lało jak z cebra, deszcz, wiatr. Przed oczami pojawiła się wizja śliskich ostrych zakrętów i pływania pod wiatr. Około południa przejaśniło się i wyruszyłem w trzygodzinną drogę na zachód. Planowałem lekkie pływanie i objazd trasy rowerowej.
Wreszcie po przybyciu do małego, urokliwego miasteczka znalazłe6m przepięknie położony, ale pusty zbiornik wodny i znak zakazujący kąpieli. Pogoda piękna, zapowiadał się udany dzień. Zapoznałem się z rozkładem bazy zawodów i ruszyłem suchą szosą w kierunku Karłowa, skąd spacerek schodami skalnymi na Strzeliniec – tam właśnie zlokalizowano metę Maratonu Gór Stołowych. Dobiegała właśnie ósma godzina zawodów. Ludzie docierali na metę skrajnie wykończeni po pokonaniu 46m km i 2 km przewyższenia. Wieczorny objazd trasy kolarskiej w spokojnym tempie uspokoił mnie, nie jeżdżę na tyle szybko żeby obawiać się tych zakrętów.
Rano wszystko przebiegało gładko. Dobra organizacja biura zawodów, fajna atmosfera w strefie zmian, wywiady, zdjęcia, wycieczki z zakładów pracy, słowem sielanka.
Wystrzał z armaty i wydarzenia nabierają tempa. Płyniemy. Start z wody spokojniejszy, płynę sobie luźno, nie przejmując się czasem. Jestem pod koniec stawki i dobrze mi z tym. Kadencja minimalna.\ Fajne to pływanie w Radkowie, krótkie proste, częste nawroty, dobrze słychać okrzyki kibiców z brzegu. Wyjście z wody coraz bliżej, uff, na brzegu.
Zmiana dość szybka, start roweru pod górkę musiał być ciężki dla zawodników z wpiętymi wcześniej butami. Początek etapu kolarskiego fajny, wręcz świetny, wyprzedzam powolutku kolejnych zawodników i jest dobrze. Co dziwne, liderzy jeszcze nie zjeżdżają, pnę się kolejny km dalej nie zjeżdżają, aż do 6km, wtedy widzę ich pędzących w dół jak pociski. Ja pnę się powoli, staram się trzymać Magdy z Gdańska, która jakieś 50 m przede mną pomyka pod górkę wyprzedzając wielu facetów. Prawie na szczycie dopada mnie nagła potrzeba wysikania się, zjeżdżam w zatoczkę i sikam, sikam i sikam. Kurde, chyba ze 2 minuty tak sobie sikam. Wracam na trasę i wyprzedzam te same osoby drugi raz; Surprise, I’m back!…
Na zjazdach trzeba się koncentrować na maksa, przy prędkościach ok. 60 km/h to, co widzisz na horyzoncie za chwilę jest już historią, meczą się też dłonie od trzymania kierownicy tej samej pozycji non-stop. Jadąc od górkę boli tyłek i co kilka minut wstaję z siodełka. Na dole konsternacja, nie ma wody, cholera, robi się ciepło, mam ze sobą 2 żel a mój bidon już pusty. No cóż, nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.
Jadę pod górkę drugi raz, pot z czoła po nosie kap-kap, kap-kap, chyba z tysiąc tych kropli spadło. Ni\ wyprzdzam tak łatwo, czuję coraz bardziej głód i zmęczenie, chce się pić. Na szczęście zjazd do T2 szybki i za chwilę pomykam już na bosaka do swojego boksu.
Cholera, podeszwy bolą od bloków SPD, nogi sztywne, zmiana jednak wychodzi mi fajnie, 6moje\ najwyższe miejsce z pięciu konkurencji\ (włączając dwie zmiany).
Pić, nie ma picia, no kur…a, gdzie woda? Nie ma bufetu przed strefą, nie ma bufetu za strefą ani w strefie. Nie ma bufetu… biegnę , kurtyna wodna, ale ale, czy przypadkiem to nie woda z jeziora?
Wreszcie ktoś z boku trasy daje mi kilka łyków i lecę pod górkę do Czech, To dopiero atrakcja, nie dość, że w fajnych górach do w dodatku za granicą. Robi się naprawdę gorąco i czuję się jednak słaby. Nie wyprzedzam aż tak wielu osób, jak zakładałem a pod górkę przed nawrotem jestem zmuszony wejść (nachylenie z 10 stopni). Jest woda, super, woda przy nawrocie biegu, nareszcie! Druga rundka biegu, gdzie widzę, że cholera jednak nie jestem ostatni a za mną biegnie jeszcze sporo osób. Przybijam piątkę fajnej zawodniczce z Wrocka i lecę do mety, już widać i słychać coraz głośniej spikera. Jest dobrze, jeden z kilometrów po nawrocie wychodzi nawet poniżej 4 minut.
Metę pokonuję jednak na 4 kończynach, nie mam siły tu ekipa z kamerą na dokładkę i wywiad. Nosz kurde, pięknie. Wszystkie symptomy szczęścia naraz. Po chwili siedzę sobie i łapię oddech a krople spokojnie kapią dalej kap-kap-kap.
Jestem bardzo`zadowolony z udziału w Garmin Iron Triathlon i z jego ukończenia, fajnej atmosfery i przełamania własnej słabości w pływaniu open water. Świetne zawody, w przyszłym roku chciałbym zaliczyć cztery imprezy tego cyklu.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |