2013-05-22
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Rawicz = 24 hours x 24 teams = 8159,2 km (czytano: 1030 razy)
Dwa lata temu wracając do domu z Rawicza czułem jakoś tak wewnętrznie, że na ponowne starty w podobnych przedsięwzięciach długo się nie zdecyduję. Pojechałem wtedy zupełnie nieprzygotowany, na samym początku wiosennych treningów (przespana zima) i specyficzna formuła rawickich zmagań doprowadziła mnie wtedy na skraj przepaści. I tak jak w zeszłym sezonie udało mi się to przekonanie wprowadzić w życie (w czym „pomogły” obowiązki prezesa, trenera, logistyka, marketingowca w MKP „Szuwarek” Piła.), tak w tym skapitulowałem. Najważniejszym motywem był czekający za rogiem „Rzeźnik” – idealna pora i pomocna formuła 24 godzinnej sztafety po rawickich plantach, by przeprowadzić ostatni sprawdzian formy i dać sobie w kość. Impreza startowała trzy lata temu jako sztafeta biegowa, od dwóch lat weekendowa „majówka” odbywa się jako Rawicki Festiwal Sportu, w którym można dołączyć do ponad tysięcznej armii uczestników: biegaczy, pływaków, siatkarzy plażowych, koszykarzy grających w streetball, kopaczy nożnych i rowerzystów. My oczywiście przygotowywaliśmy ekipę biegową (my – czytaj: Wojtek Krajewski), ale nie jest przesądzone, że kiedyś nie spróbujemy się w innych dyscyplinach. Drużyna powstawała w dużych bólach: przez listę kandydatów przewinęło się kilkanaście nazwisk, niektóre pojawiały się i znikały, „na papierze” wyglądało to dosyć nieciekawie, a o całej selekcji można by napisać osobny rozdział tej historii. Ostatecznie na południe Wielkopolski, dwoma pojazdami udała się dziesiątka wybrańców: damski rodzynek w teamie i prawdziwa gwiazda pierwszej edycji sztafety (zwycięstwa w dwóch kategoriach) Anka Skrzypczak, rozprowadzający Mijagi, rozedrgany Marcin Nowak, Paweł Pluciński, nieznany mi osobiście natomiast dobrze „z widzenia” Marcin Zygmunt, kojarzony z nazwiska lecz nie z twarzy Sebastian Zaborski, Marcin Orzechowski (tego akurat trochę znam), zaciągnięty przeze mnie osobiście Krzysztof Kubat (wielki znak zapytania: co to będzie?) oraz „El menadżero” i jednocześnie nasz główny powożący Maciej Reinke. Niestety ten ostatni wyłącznie w sportowych wątkach drugoplanowych – co nadrabiał na wszystkich innych planach. A takowych pobocznych okoliczności nie brakowało. I to już przed startem. Mój występ również stanął pod dużym znakiem zapytania – okazało się, że nie ma żadnego kandydata do wyjazdu z dziećmi z „Szuwarka” na zawody pływackie. A był to dla mnie absolutny priorytet – dzieciaki po trzech edycjach były w klasyfikacji Wielkopolskiej Ligi Pływackiej bardzo wysoko i czekało na nich podsumowanie – ostatnia impreza w cyklu: wyścigi 200 m stylem zmiennym i sztafety w Lesznie. Nie po to wydaliśmy z siebie tyle potu i pieniędzy na dotychczasowe przedsięwzięcia, żeby teraz z tak błahych powodów zrezygnować walkowerem. Niestety skutkowało to moją nieobecnością w Rawiczu, z którą już się w zasadzie pogodziłem. W ostatniej chwili uratował mnie z tych ciężkich terminów Bogdan Stasiak, który zgodził się przejąć obowiązki opiekuna grupy w drodze powrotnej z zawodów. I zrobił to mimo bardzo trudnych osobistych przeżyć z ostatniego tygodnia – tym bardziej chciałbym mu w tym miejscu dodatkowo podziękować. Dzieciaki spisały się doskonale – Marta Kreczmer zajęła indywidualnie 2 miejsce w klasyfikacji dziewcząt, klub został sklasyfikowany na 3 pozycji a nagrody indywidualne odbierała w sumie piątka naszych zawodników. Jak kogoś interesują szczegóły odsyłam do strony www.szuwarek.pila.pl – relacja wkrótce. O 13.30 pożegnałem pływacka ekipę i udałem się na poszukiwanie telewizora. Wszak był to dzień 18 maja, kiedy większość wielkopolskich serc z nadzieją i niepewnością kierowała się ku stolicy, gdzie lechicka armia pod wodza trenera Źrebaka..? …przepraszam Rumaka – miała zdobywać Twierdzę Pepsi. Nogi schodziłem do ostatka i nic nie znalazłem. Na szczęście pielgrzymka zaprowadziła mnie na skraj Galerii Leszno, gdzie zapakowała moje strudzone ciało druga część ekipy, która wyjechała z Piły o godz. 11.30. Dowiedziałem się, że wynik jest sensacyjny i nieoczekiwany jak na poziom Premiership Poland – 0:0. Cóż urodzonym ja w Poznaniu, mieszkającym w Pile ale moje okrągło – łaciate, piłkarskie serce bije – uwaga - dla Widzewa. No, ulżyło mi, zrzuciłem to z siebie. A poza tym dłużej nie dało się tego ukrywać – zapuściłem ostatnio bródkę, okazała się być głównie ruda – i już wszystko jasne – mus żydowskie geny. Teraz, już po tak odważnym coming – oucie, czekam na propozycje z mediów, choć w sumie wystarczy nawet parę groupies… Na stacji benzynowej w Rawiczu byliśmy świadkami karnego, którego niestety dla większości otaczających osób wykorzystał niejaki Mordak (kilku odważnych kolegów bało się podejść do piłki – w eliminacjach Ligi Mistrzów pewnie strach będzie mniejszy…) i Lech chwilowo zdechł. Jak już zawitaliśmy na miejsce zawodów i wydobyliśmy się z czeluści maćkowej bryki – z roześmianą twarzą rzucił się na nas Mijagi, lecz nie dane mu było tryumfować – usłyszał na dzień dobry parę słów uznawanych w niektórych kręgach za nieparlamentarne (choć akurat tam padają) i się nieco musiał wyciszyć. Odebraliśmy od organizatorów najważniejsze rzeczy, zajęliśmy strategiczne miejsca w noclegowni przeznaczonej dla zawodników (MDK) i udaliśmy się na obiad. Menu było piękne - rzeczywistość skrzecząca i to jeszcze w jakimś dziwnym narzeczu bałkańsko – turecko – polskim. Na talerzach wylądowały ogromne porcje typowych elementów diety biegacza: kebaby, frytki, pizza itd. – co wspaniale podniosło nam morale i poziom oczekiwań względem osiągów sportowych. Po posiłku rzut oka na zegarek i okazało się, że mamy kwadrans do startu – wykonaliśmy więc jak przystało na profesjonalistów telefon do Mijagiego, żeby „ktoś” zaczął, a my to dopiero może trochę potem… Na start zdążyliśmy, pierwszy z naszej ekipy ruszył Marcin Nowak, po nim ruszyli członkowie naszego teamu, którzy trafili na miejsce troszeczkę wcześniej – Wojtek, Paweł, Sebastian i drugi Marcin. Taktyka była jedna – po kółeczku (2800 metrów) i następny. Czasy wykręcaliśmy między 10 min z groszami a niecałe 12 minut na rundę. Najlepsi – dla porównania: 8 – 9 min., kompletna masakra, to trzeba zobaczyć na własne oczy. Dało nam to po kilku godzinach miejsce w okolicach dziesiątego, z fluktuacjami od 9 do 12. Są tacy, którzy twierdzą do dzisiaj, że byliśmy nawet na 8 pozycji, ale Nessie i Yeti też podobno ktoś widział… Zresztą miejsce w gronie 24 biegających ekip nie było dla nas najważniejsze. Każdy miał jakieś osobiste cele do zrealizowania i powody dla których postanowił poświęcić weekend na bieganie, lecz na pewno nikt nie liczył na trofea przygotowane przez organizatorów. Tym bardziej zaskoczyło mnie podejście literalnie wszystkich członków KB MECHANIK – każdy dawał z siebie więcej niż mógł, nikt nie narzekał, nikt nie chował się po kątach przed zmianą, bywały wręcz momenty, że mieliśmy po kilku chętnych by ruszyć na kolejną rundę. A w pierwszej edycji różnie z tym bywało, w zeszłym roku atmosfera też podobno była daleka od optymalnej. Tym razem drużyna rozwijała się z każdym zaliczonym kilometrem. Na nockę podzieliliśmy się na pół: najpierw od północy do około 3.30 biegała piątka „młodych”, nad ranem ruszyła czwórka „starych wyjadaczy”. I był to strzał w dziesiątkę – każdy z nas mógł znaleźć chwilę potrzebnego wytchnienia. Trudność rawickiej imprezy polega na tym, że jak ktoś start traktuje poważnie to praktycznie każde kółko idzie w trupa. No bo co to jest dla nas te marne 2800 metrów? I tak można ale nie bez końca - okazało się, że wszyscy biegamy ponad stan, szybciej niż pozwala obecny stan wytrenowania, szybciej niż biegamy na treningach czy innych biegach, gdzie dystans pokonuje się na „jeden raz”. Tutaj tempo biegu powoduje kumulację zmęczenia, każda runda pokonana na „maksa” pozostawia ślad w mięśniach, z czasem pojawiają się przypadłości, z którymi nigdzie indziej nie mieliśmy do czynienia: bóle nerek, wątroby, mięśni międzyżebrowych (za dużo oddychaliśmy), wysiadały grzbiety, dwugłowe i inne jeszcze miejsca. A po godzince, półtorej znowu trzeba stanąć na starcie i dać z siebie wszystko. Mimo narastającego zmęczenia spowodowanego przebiegniętymi kilometrami i rosnącym upałem - nikt nie odpuszczał. Liderem w ilości zaliczonych kółek i tempie pokonywania trasy był Marcin Nowak, ale prawdziwym objawieniem byli Sebastian Zaborski i Krzysiek Kubat – obaj wykręcali równe i najlepsze czasy. Do ekipy trafili jako „uzupełnienie” a okazało się, że stanowią jej trzon. Cóż, mogę tylko dodać skromnie w tym miejscu, że Krzysiek to mój osobisty „wynalazek”, a co do Sebastiana – zapytajcie go z kim miał wychowanie fizyczne w „Mechaniku”? Jak zaznaczyłem gdzieś na wstępie biegała nas dziewiątka i ktoś może zadać pytanie: a co w czasie „wolnym” – którego nie brakowało w trakcie 24 godzin - robiła reszta ? W większości spędza się go w strefie zmian na odpoczynku – myślę, że najlepszą ilustracją będą tu zdjęcia (link na dole), na których dobrze widać atmosferę panującą w „boksie”. Po kilku kółkach „trasę” poznaliśmy tak, że chyba nie ma w Rawiczu mieszkańca, który znałby Planty Jana Pawła II lepiej niż my. Dla tych co nie wiedzą – ścieżka trasy wiedzie wokół Zakładu Karnego, na terenie którego (dziedziniec wewnętrzny) rozegrano już półmaraton dla odbywających tam wyroki (na pętli ok. 200 metrowej!). Szlak był super oznaczony i zabezpieczony, tutaj organizatorzy również pomyśleli o wszystkim. Kiedy słońce zaczęło nam doskwierać, na trasie pojawiły się dwie kurtyny wodne, wielkie podziękowania należą się też wolontariuszom, których na trasie było mnóstwo i nie ograniczali się do zabezpieczenia medycznego, czy podawania napojów, ale cały dzień i noc zagrzewali nas do wysiłku. Innych atrakcji również nie brakowało – mogliśmy oglądać mecze koszykówki, siatkówki plażowej, skorzystać z atrakcji Wesołego Miasteczka – czy to sportowych czy też kulinarnych. W sobotę wieczór była chwila czasu by sprawdzić kto wygra „Voice Of Poland” (yeeessss – Natalia Sikora, poszukajcie jej wykonania „Soldiers Of Fortune” – można się rozpaść od ciar…). A nade wszystko był to czas kiedy mogliśmy się lepiej poznać, bo część ekipy spotkała się po raz pierwszy w życiu dopiero na miejscu w Rawiczu. Zespół rósł w oczach, mentalnie mężniał z każdym kolejnym kółkiem, cały czas czuliśmy wsparcie i ten spokój, że jakby co to ktoś stanie za mnie i zrobi swoje najlepiej jak potrafi. Jeśli o mnie chodzi za rok mógłbym startować w idealnie tym samym składzie. A jak jeszcze „Szybki” pozbędzie się utrapienia z łydką, to już w ogóle taka moc, ze wióry lecą… I tu trzeba też oddać, że jak na kogoś kto jeszcze w czwartek „z nami nie jedzie”, w roli menadżera sprawdził się doskonale. Motywował (czytaj – zmuszał) obolałych do biegu, kupił sobie znany wyrób pewnej firmy, którego konsumpcja zza tekturowego „dopingowicza” była przebojem sobotniego wieczoru, załatwił nam gorącą herbatkę jak na dworze zrobiło się 28 stopni w cieniu, czynił doskonałe zdjęcia zawodników z innych drużyn, skarpet, czapek i butów - tym bardziej ciekaw jestem co jego „spielbergowskie” oko uchwyciło w obiektywie kamery (podobno będziemy mieli film z imprezy), był dla nas prawdziwym wsparciem i opoką (zwłaszcza jak spał prawie do południa). Oczywiście będzie wszystkiemu zaprzeczał – skromność mu nie pozwoli na przyjęcie tych wszystkich komplementów. A najważniejsze – przewiózł nas tam i z powrotem w jednym kawałku, odstawiając praktycznie pod drzwi, co w moim przypadku okazało się być ważne… Tak sobie miło i spokojnie spędzaliśmy niedzielne popołudnie, oglądając co jakiś czas dramatyczne widoki – np. finisz zawodnika, który po wpadnięciu do strefy zmian zaorał własnogębnie bruk i zległ bez ruchu w pozycji horyzontalnej, nie wywołując przy tym żadnego zainteresowania ze strony partnerów z drużyny – gdy nagle po 23 godzinach i 47 minutach zabawy i nas dopadła presja. Wszystko za sprawą dyrektora sportowego Wojciecha, który chciał pobiec swoje 15 kółko zaliczając jednocześnie maraton, a przy tym pragnął poprawić wynik drużyny o jedną rundę. Był tylko jeden problem – kto pobiegnie przedostatnie kółko na tyle szybko, by zdążyć z ostatnią zmianą przed „zamknięciem” mety? Padło na Krzyśka, który chyba nie spodziewał się tak dużego zaufania ze strony reszty wycieńczonej już drużyny. Wszyscy poza mną (nie wypadało mi – przecież to ja go tu ściągnąłem…) obstąpili Krzycha jak kury koguta, padały magiczne zaklęcia: „dasz radę”, „tylko Ty możesz tego dokonać”, „Obi – Wan w Tobie ostatnia nadzieja…” i takie tam jeszcze. Dał się skubany namówić, a jak tylko ruszył na trasę na 13 min i 12 sekund przed siedemnastą, reszta ekipy skupiła się wokół mnie i z kolei tu udzielała wsparcia – „Sikor ale masz przeje…., przecież to ty go tu ściągnąłeś, już się do ciebie nie odezwie”. No dzięki dziewczęta i chłopaki – Krzysiek na szczęście dobiegł cały (w sumie 36,4 km), zniósł to wyjątkowo mężnie i jeszcze z ponad minutowym zapasem. Takich to mieliśmy harpaganów w Rawiczu! Ostatecznie przebiegliśmy 119 kółek, 333,200 km, co dało nam 14 miejsce i poprawę wyniku sprzed dwóch lat o 6 kółek. Co budujące, byliśmy zadziwiająco regularni – w połowie rywalizacji zrobiliśmy 60 kółek, pewnie udało się to dzięki pokonywaniu pojedynczych rund (chyba tylko Anna i ja pokonaliśmy po razie jednorazowo dwa kółka), indywidualnie najwięcej ogarnął Marcin Nowak – 16 sztuk i zaryzykuję twierdzenie, że średnią czasu na rundę też mógł mieć najwyższą. Podobno Plutek przelicza nam czasy, przekonamy się wtedy jak było. Marcin „Młody Chemik” popadał ze stanu pobudzenia w kompletną apatię, jako jedyny spędził całą noc w boksie, ale jak stanął w strefie zmian – nie było zmiłuj. Anna na swoim normalnym poziomie (36,4 km), coś tam przebąkiwała, że nie odda nam pałeczki i zrobi kilka kółek ale jak przytrafiła się jej po raz pierwszy w życiu kontuzja – biegała już ostrożniej. No może mieć też druga kontuzję – odcisk od telefonu na uchu – Jarecki, czyżby tak często dzwoniła do Ciebie?(). Paweł był bardzo regularny i mimo narastającego bólu pleców do końca mocno nas wspierał, zaliczając blisko 30 km, czego się chyba nawet sam nie spodziewał. Orzech najbardziej dramatyczne kółko zaliczył na samym początku – kebab na kwadrans przed startem chyba jednak nie był najlepszym pomysłem, później z każdą godziną było już tylko lepiej (28 km), Marcin Zygmunt pokonał 39,2 km i był naszą oazą spokoju – tacy ludzie rozkładają każde napięcie na czynniki pierwsze i zażegnują wszelkie spory w zarodku – potrzebni są w ekipie jak tlen do biegu. No i Mijagi – mistrz ceremonii, autentyczna gwiazda w naszej ekipie, której energii dodał wynik piłkarskich zmagań ze stolicy w sobotnie popołudnie (42 km). Liczył kółka (w pewnej chwili wychodziło mu, że przebiegł między 9 a 24 rund – zadziwiająca dokładność!), ustalał taktykę, udzielał wywiadów, demobilizował rywali z dwóch teamów 4RUN, żył i oddychał imprezą, bo gołym okiem widać, że bieganie to chyba najważniejsza treść jego żywota, choć tkwi w tym raptem dopiero od czterech lat. Jednym słowem kapitalny weekend, zwieńczony solidnym wynikiem, masa wspomnień i nadzieje na ponowne spotkanie za rok. Na koniec – żeby nie było tak słodko do końca – znalazłem jeden minus. Pamiątkowe nagrody dla zespołów: w formie wyciosanego chyba pięściakiem (jakość obróbki) kawałka drewna oblepionego nalepką. Po prostu żenada. Jeśli chce ktoś to trofeum obejrzeć, to znajduje się dumnie wypięte w Wojtkowej gablocie na parterze w „Mechaniku” obok świetlicy.
ps: fotki
https://plus.google.com/u/0/photos/110949013978853736038/albums/5880148686144304817
ps: na zdjęciu żywy dowód wyższości niemieckiej myśli technologicznej nad francuskim wynalazkiem marki Renault. Co prawda nie widać kto kogo ratował, ale otrzymałem dodatkowy argument za tym by nie kupować francuza. A wszyscy się zastanawiali czy to maciasowe auto dojedzie?...
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Macias (2013-05-22,22:50): Sikor Ty chyba nie chcesz zabić we mnie artysty? sikoras (2013-05-23,08:41): Że niby co - o te zdjęcia chodzi? Spokojnie - rozwijasz się z każdym chwytem aparatu....
|