2013-03-24
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Konkurs (czytano: 1119 razy)
Tej zimy poznałam siebie biegowo. Poznałam własne słabości i odkryłam znajdowanie przyjemności w trudnym treningu. Znalazłam inspiracje w słowach innych. Nauczyłam się słuchać doświadczonych, nie bałam się pytać i wyciągać wniosków z tych udanych dni biegowych i tych mniej udanych. W piątek ‘telefon do Przyjaciela’ – uwielbiam jej słuchać, łagodny głos dodaje powera, uspokaja i podmaśli kiedy trzeba. Takie rozmowy o wszystkim i o niczym pozostawiają we mnie ślad. Taki przyjaciel umie mnie czytać i wyboldować najistotniejszą treść:
‘prawdziwy trening zaczyna się wtedy gdy chcesz zrezygnować’
O bieganiu w Sobótce marzyłam od dawna… w ubiegłym roku myślałam: za wysokie progi …Aga… zapomnij.
Oczywiście nie zapomniałam. Od lata biegałam podbiegi – mniej lub bardziej intensywnie, bywały przerwy wymuszane startami w konkursach :) ale wracałam do nich kiedy tylko mogłam. Najpierw sprawiały trudność a potem polubiłam ten trud 10tego , 15stego i dwudziestego razu :) teraz nie wyobrażam sobie tygodnia treningów bez jednego dnia podbiegania:)
W listopadzie 2012 padła decyzja – w roku 2013 pobiegnę Sobótkę. Skoro wszyscy mówią, że jest taka trudna – to ja tam muszę pojechać. [choć muszę powiedzieć… że żal mi dupsko ściskał, kiedy oglądałam trasę Półmaratonu wokół Jeziora Żywieckiego :) - może kiedyś…]. Profil trasy widziałam tylko raz. Otworzyłam stronę biegu i jak zobaczyłam te wykresy… to szybko zamknęłam. Nie chciałam tego oglądać. Może czasem warto nie wiedzieć … może czasem warto jest nie mieć oczekiwań… nie spodziewać, nie wymagać…
- jak złamię tam 1:50 to będzie huk… - mówiłam do wszystkich - podobno jest tam trudno.
- dasz radę, masz dobry trening teraz – dodawał pewności siebie Michał
- niczego nie oczekuję od wiosny, to początek sezonu – jak ‘nie ma dnia na bieganie – nie cisnę na siłę’ , lubię biegać i to mi wystarczy.
Gunia, Emi i Piotrek w wieczór poprzedzający bieg oglądali trasę rozmawiali o tym. Kątem oka widziałam ją z daleka ale nadal wolałam nie patrzeć… brr. Poszłam umyć zęby :) z łazienki słychać było jak mówią o jakiś Tąpadłach, ze ma tam wiać i że tam jest morderczy podbieg i że będą panować tam ekstremalne warunki… I like it :) będzie ciężko – będę damskim terminatorem :)
Przed biegiem zimno, brrr, nawet bardzo zimno … spojrzenia ludzi, którzy patrzyli na nasze gołe kolana … bezcenne – po starcie w Dąbrowie, w której mimo wiatru długie spodnie okazały się za ciepłe… zdecydowałam biec na krótko :) pierwszy raz w mrozie i gdy wokół biało od śniegu. Obawiałam się jedynie o moje nerki… raz kozie śmierć! Grzeczne dziewczynki idą po śmierci do raju niegrzeczne mają raj na ziemi! I sru: biegnę na krótko.
Na Rynku w Sobótce zebrało się ponad 2600 Ludzi gotowych na obiegniecie Góry Ślęża. Ciekawość tego, co będzie za chwilę rozpierała mnie od środka. Dobra rozgrzewka – nie było już aż tak zimno, słońce pomagało. Wystartowaliśmy :) już za zakrętem był pierwszy podbieg, przebiegłam go, miło… nawet się nie zsapałam. Niby nie było widać tego nachylenia terenu ale nogi czuły, że nie jest płasko a na bank nie jest z górki :)
Ustawiłyśmy się z Emi na starcie razem ale ona miała tego dnia wyraźnie więcej mocy… na drugim kilometrze rozdzielilyśmy się… ona zaczęła się oddalać a szukałam własnego komfortowego dla mnie tempa… a że biegłam bez pulsometru… ostro święciło słońce – więc z endomondo i tak bym nic nie wyczytała… postawiłam na bieg na czuja: obie słuchawki w uszy i bzzziu do przodu…
Chwila moment i był 5 km. Potem 6sty, był i ósmy … w oddali było widać jak Ci, którzy są przede mną, brną pod górę.
Cel był jeden biec przed balonami na 1:50… Michał był pacemakerem i miał oglądać nasze tyłki a nie nas ciągnąć :) obiecałyśmy czekać na niego na mecie :) Trasa malownicza… droga czasem prosta, czasem kręta, jednak kilmat na8smy i 9tym km … niezwykły … las podbieg a potem zbieg, droga wiła się jak w bajce. Jaka piękna ta zima tej wiosny :) na matach na 10tym km zegar wskazywał z przodu 00:53:?? [coś tam] – jest dobrze :) może się uda przed balonami – pomyślałam – aczkolwiek dziś tu powinien być ten najcięższy podbieg… biegnę dale a tam zbieg, ostro Doś w dół – nóżki same biegły. Tak jak te pierwsze 10 km biegłam wg wytycznych Jarka : ‘drobny krok, praca ramion, drobny krok…’ tak z górki biegłam jak łania… [oczywiście tam mnie nikt nie widział] delikatnie noga za nogą odbijały się od podłoża… było przyjemnie i … szybko i nareszcie odpuściła ta kolka, która dopadła mnie na drugim kilometrze…
Cały czas pamiętałam, by oszczędzać siły na Tąpadła – mówili o nich na starcie, że ma tam wiać, że tam jest najtrudniej… a tu albo płasko albo z górki… od czasu do czasu jakieś małe wzniesienie… to biegłam jak mnie nauczyli najlepsi : pod górę drobny krok a z górki jak łania… wtedy można się przekonać jak ważne są plecy i brzuch… skończył się 13sty km… potem 14sty i nastal czas biegu z uśmiechem serca dla Organizatorów… na pierwszym punkcie odżywczym nie piłam – bo nie czułam pragnienia, na drugim postanowiłam wziąć dwa łyki wody … bo zjadałam wcześniej carbonex i chciałam żeby żołądek miał troszkę płynu… kubek, którym pływał lód dodawał ‘terminatorowości’ tej chwili :) przypomniała mi się Emi :) w Alpach tez było zimno i biegali na krótko :) Wzięłam dwa małe łyki ogrzewając wodę śliną w ustach…
Warto wspomnieć, że już ok. 100 m przed punktem na asfalcie było kredą napisane : IZO i strzalka na lewo, WODA i strzałka na prawo – i widać było jak Biegacze dzielą się ‘według apetytu’ :) za punktem na asfalcie pokrzepiające wiadomości od Orgów :) nie pamiętam ich wszystkich dokładnie – ale dodawały wiary we własne możliwości.
Kidy minęłam 16sty km zaczęłam sobie zdawać sprawę… że chyba przegapiłam te Tąpadła … nie wiem gdzie one były, chyba jednak trzeba było obejrzeć trasę. Jednak kojarzyłam, że na koniec jest jakiś podbieg na dobicie… więc nadal oszczędzałam siły… na 17stym kilometrze zdarzyło się coś, czego nie chciałam by się stało: w pasie objął mnie Matląg! Kur.. mać… jego nie miało tu być, miał mnie nie dogonić… miał oglądać moje tyły… no Aga chyba czas się przestać oszczędzać… nad głową Michała dyndały balony na 1:50:00 a on do mnie uśmiechnięty mówi:
- Dzień dobry pani :D
- nie miało tak być… nie mieliśmy biec razem … - fuknęłam obrażona … Jak śmiał mnie dogonić!
- no to spier..laj!
Jak powiedział tak zrobiłam – uciekłam kiedy tylko skończył się podbieg:)
I prułam przed siebie od tablicy z 18stym km do tablicy z 19stym. Potem przyszło trochę cienia i chyba najtrudniejszy moment podczas tego biegu. Przyszedł czas na pokonanie siebie, bariera zimna. Nie chodzi tu o gołe kolana, bo nogi leciały jak najlepsza maszyna… tylko o okropnie zmarznięte dłonie, nie mogłam ruszać palcami. Cienkie rękawiczki okazały się za cienkie. Miało być ciężko na Tąpadłach a najtrudniejsze chyba było właśnie na 20stym km. Wiatr ścinał policzki, nałożenie buffa bardziej przeszkadzało niż pomagało… w myślach … chyba dla mnie tu się zaczyna prawdziwy trening i zamiast zwolnić przyspieszyłam : musisz się Aga jak najszybciej znaleźć na mecie – tam ciepła herbata i posiłek… nie wiem ile było stopni na minusie ale minimum -7-6…
Skończył się 20sty km zaczęliśmy wbiegać do Sobótki… Biegacze, którzy biegli obok wyraźnie pokręcili tempo. No to ja też. Znów biegałam jak świnia do koryta. Trudno. Nikt mnie tu nie zna. Wyjęłam jedną słuchawkę z ucha by słyszeć z oddali metę, by doping Kibiców dodał mocy. Wszystkie trudne podbiegi za mną… popraw gacie, bluzkę… słychać i widać finisz… para bucha z ust – chyba jest zimno – kibice grubo pobierani tulą twarze w szalikach, mało kto klaszcze, nie zdejmują rękawiczek. Jeszcze tylko zakręt i finisz.
Na ostatnim odcinku przed metą zrobiło się trochę błotka :) tak zazdrościłam tym Biegającym Maniacką, że mogli sobie pobiec przez błoto, że mogą odważnie stąpnąć w kałużę i bryzgać błotem śniegowym na boki… tam tylko patrzyłam a tu to zrobiłam. Ryzykowałam oczywiście upadek gnącej świni w ta breję a jednocześnie obaliłam marzenie wejście ślizgiem w kąpieli błotnej na matę mety … nieee… nic takiego się nie stało :)
Gdy większość ludzi biegła z prawej bo suchym i twardym podłożu… ja biegłam bokiem po największym błocie – ten tor do mety był wolny – więc dla mnie :) i raz nogą w środek błota – marzyłam, by chapać nim na boki [marzenia się spełniają :)] a potem druga noga i znów lewa i już meta… szkoda, że ten finisz taki krótki :) na zegarze 1:48:12…
O kurczaki … miało być tak trudno a tu życiówka … potem herbata, dogrzewanie… sms: 1:47:46 netto – chyba pracowita zima zaczyna owocować...
A potem ciepła herbata i powrót do domu… Obiad we Wrocławiu ze znajomymi Emi, którzy o bieganiu wiedzą tyle, że można biegać ale nie trzeba. Siedliśmy przy stole, i zaczęły się pytania:
Jak było … ile km… czy zimno … i gdzie to było… a potem najlepsze:
On wziął mój medal do ręki, obejrzał i zapytał:
- to które miejsce zajęłaś w tym, konkursie ? - bo widzę, że masz srebrny medal :)
- zajęłam 1124 miejsce, a medal otrzymał każdy kto przebiegł ten konkurs – odpowiedziałam z powagą na twarzy patrząc mu głęboko w oczy :)
Za dwa tygodnie najważniejszy dla mnie konkurs tej wiosny : KONKURS DĘBNO :)
Na zdjęciu: w drodze do mety :)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu mariusz67 (2013-03-24,19:16): No jak go medal zaciekawił to może sam zacznie biegać.W naszym kraju zainteresowanie bieganiem wzrasta,ale biega znikomy procent ludzi:)pozdrowionka,miłego biegania)))) Mr.Matti (2013-03-25,06:47): Super relacja i wspaniały wynik!! Aż zachęca to pobiegnięcia w przyszłym roku :) snail (2013-03-25,22:35): Konkurs Dębno jeśli tylko pogoda dopisze także powinien wypaść pozytywnie :-) Marysieńka (2013-03-26,08:20): Wielkie, wielkie gratki:))))
|