2012-12-27
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| O dwóch takich, co zdobyli Giewont... (czytano: 741 razy)
Wciąż przechodzą mnie ciarki, kiedy wspominam pobyt w Tatrach w pierwszy tydzień wakacji. Góry mają to do siebie, że albo się je od razu pokocha, albo znienawidzi. U mnie zdecydowanie wygrała opcja numer 1. Byłam zawiedziona, kiedy okazało się, że na Kasprowy Wierch wjeżdżamy kolejką. Jednak ku mojemu szczęściu następnego dnia wchodziliśmy pieszo na Giewont, gdzie prawie wraz z tatą straciliśmy życie. Ostatnio narzekałam, że w moim życiu zapanowała monotonia, nie dzieje się nic nowego, jest nudno, szaro i smutno. Dzień 2 lipca przełamał szalę goryczy, gdyż pod żadnym pozorem nie można dodać tego dnia do listy tych, w których nie dzieje się nic ciekawego.
2 lipca pogoda była piękna, świeciło słońce, temperatura idealna. Lubię wyzwania, lubię czuć adrenalinę, przypływ emocji, a przede wszystkim endorfiny. Ujawniły się one, choć wcale nie biegłam, a szłam wciąż pod górkę. Po odpoczynku na Kalatówkach szlak zaczął piąć się po skalistych schodach. Kalatówki to przepiękne miejsce, z którego idealnie widać Kasprowy i kolejkę, którą wczoraj jechaliśmy. Piękne widoki sprawiają, że nie chce się stamtąd wychodzić i ruszać dalej. Kolejnym przystankiem była Hala Kondratowa, z której z kolei pięknie było widać szczyt Giewontu z błyszczącym w słońcu (jeszcze) krzyżem. Wypiłam tam kawę z termosu, która dała mi niesamowitego kopa, gdyż już po chwili gdy ruszyłam, nie widziałam za sobą nikogo. Prułam przed siebie jak szalone, nogi same wyrywały się do przodu. Serducho pracowało na najwyższych obrotach, ale, o dziwo!, wcale się tym nie męczyłam, zero zadychy, znużenia, liczył się tylko szczyt. Endorfiny szalały! Teraz już wiem, dlaczego zdobywcy gór są tak wytrwałymi i wytrzymałymi biegaczami! Oo, o ile bardziej byłabym silna i cierpliwa, gdybym częściej miała okazję zdobywać szczyty.
Tymczasem na szlaku rozpętała się prawdziwa ulewa, podczas której przemokłam do suchej nitki, ale nie przejęłam się tym zbytnio. Po około półgodzinnym oczekiwaniu na resztę ekipy, doszedł tata (okazało się, że mama i brat zrezygnowali z dalszego wchodzenia). Wystraszyłam się, że i tata będzie chciał schodzić, ale nie! Tego się spodziewałam – wchodzimy dalej! Mama zawsze mówi, że mam po tacie takie głupie pomysły i lubię porywać się z motyką na księżyc, tak jak on. Czyli swój ciągnie do swego – wchodzimy! Sami. Wszyscy, którzy tego dnia zdobywali Giewont, już z niego schodzili. Byliśmy jedynymi wchodzącymi. No cóż, my zawsze musimy się wyróżniać.
Gdy dotarliśmy na Kopę Kondracką, na palcach dwóch rąk można było policzyć ludzi, którzy nas otaczali, a po 10 minutach, podczas których skrywaliśmy się pod skałą chroniąc się przed ogromną ulewą, nie było już prawie nikogo. Po lekkim uspokojeniu się deszczu wstaliśmy, by zrobić zdjęcie otaczającym nas górom i wtedy… piorun walnął po raz pierwszy. 50 metrów od nas. Widziałam go tak wyraźnie, był piękny, czysty jak łza i niesamowicie jasny. Kilka sekund później zawtórowały mu grzmoty tak głośne, że aż się przestraszyłam. Kocham burzę, kocham słuchać coraz to głośniejszych grzmotów, oglądać jaśniejące od błyskawic niebo. Ale nigdy nie przypuszczałabym, że kiedykolwiek znajdę się w samym jej centrum, w którym wcale nie jest tak milutko i przyjemnie jak w bezpiecznym domu z nosem za szybą.
Byłam „posrana” ze strachu, ale starałam się tego po sobie nie okazywać. Wiedziałam jednak, że tata boi się burzy i ta myśl wcale nie napawała mnie optymizmem… Na znaku napisane było „Giewont -> 40 min”. Pomimo nieustających błysków i nieprzyjemnych dźwięków dobiegających do naszych uszu, postanowiliśmy „Wchodzimy!”. Ani na chwilę nie pomyślałam o tym, żeby zejść. Nie teraz, nie w tym momencie, nie tu, kiedy jesteśmy już tak blisko, że grzechem byłoby się poddać, zrezygnować, wywiesić białą flagę na znak porażki.
Do któregoś momentu było całkiem nieźle, a potem zobaczyliśmy znak „szlak jednokierunkowy” i zaczęła się wspinaczka po łańcuchach i baaardzo śliskich od padającego deszczu skałach. Tata wchodził pierwszy, a ja za nim. Pomimo trudności z wchodzeniem, cały czas oglądałam się dookoła, aby podziwiać przepiękne widoki Tatr (częściowo zasłoniętych przez wielkie szare chmury), to za siebie, aby wypatrywać jakichś śmiałków, którzy też chcieliby włazić na Giewont podczas burzy. Okazało się jednak, że w chwili obecnej byliśmy jedynymi wariatami. Cóż:)
Po kilkunastu minutach wspinaczki doszliśmy. „Aaaaaaaaa!” – krzyknęłam w niebo. Choć byliśmy tylko na 1894m, czyli w porównaniu do innych szczytów wcale niewysoko, to czułam się jak królowa świata i byłam z siebie zadowolona. Nigdy nie podejrzewałabym, że na samym Giewoncie jest tak mało miejsca! Miałam problemy, aby zrobić zdjęcie całego krzyża, mimo to nakazałam tacie stanąć pod nim i prawie że leżąc udało mi się uchwycić całość. Zrobiłam zdjęcia otaczającego nas krajobrazu, a potem zadzwoniliśmy do wuja, który tego dnia kończył 40 lat. „Wszystkiego najlepszego z Giewontu!”, krótka relacja co, jak, gdzie, jakim szlakiem itd… i wtedy… znowu się to stało. Walnął piorun i to piorun nie byle jaki, a ogromny, jasny, przerażający, budzący we mnie niesamowicie wielką grozę. Skuliłam się w kłębek, przytuliłam mocno do taty, którego oczy wyrażały tylko jedno: strach; marzyłam, aby być już na dole, w jakimś bezpiecznym miejscu. Tysiące myśli przechodziło mi przez głowę, zastanawiałam się, co teraz będzie, jak mogliśmy być tacy bezmyślni, aby włazić tu podczas burzy!? Czy nie można cofnąć czasu i zmienić decyzji? Albo chociaż troszkę go przyspieszyć i wiedzieć już, co dalej będzie z nami? Ale jestem tu i teraz i muszę zachować zdrowy rozsądek, nie mogę pozwolić na to, aby strach mną pokierował.
Schodzimy!
No dobra, ale zejście jest z innej strony niż wejście, a żeby na tą drugą stronę przejść, trzeba… chwycić się krzyża. Krzyża metalowego. A pioruny bardzo lubią uderzać w metalowe elementy. Nogi trzęsły mi się jak galaretka, kilka razy się pośliznęłam, ale celem było zejście i tylko do tego dążyłam.
„Tak jak podczas biegu celem jest meta!” – myślałam sobie. Grzmoty dawały jeszcze o sobie znać, ale na szczęście błyskawice już się uspokoiły, co trochę podniosło mnie na duchu. Zadzwoniliśmy do brata, że żyjemy i schodzimy. Oprócz mojego zaklinowania się gdzieś pomiędzy skałami, nie przytrafiła się nam już żadna przyjemna lub mniej przyjemna przygoda, co bardzo mnie ucieszyło, bo miałam już serdecznie dość wrażeń tego dnia. Szczęśliwie udało się nam zejść i dołączyć do reszty familii. Wracając, pogoda zrobiła się tak śliczna, że miałam ochotę zawrócić i wejść tam jeszcze raz… A niby człowiek ma się uczyć na własnych błędach :)
Dziękuję tym, co wytrwali do końca… ;)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Kaja1210 (2012-12-27,20:03): "Uważaj o czym marzysz bo marzenia mogą się spełnić". Przeżyłam straszną burzę na Słowenii wędrując po Alpach Julijskich. Udało nam się znaleźć małą jamę, w której się schroniliśmy. Woda lała się strumieniami, ale po burzy świat był wyjątkowo piękny. a.Klimczak (2012-12-27,20:25): Ja już dawno nie byłem w górach, nie licząc pobliskiej Ślęży.
Zazdroszczę Ci fajnych przygód, a ja sam chyba muszę zaplanować jakiś krótki wypad. snipster (2012-12-27,21:49): hehe wariaci :) w burzy bym się pos..ł a nie ruszał na szczyt, ale ten widok po burzy ciągnie każdego ;) takie chwile się pamięta dość długo :) wojtech (2012-12-27,21:52): Świetna relacja. Mieliście wiele szczęścia. Proponuję nie używać telefonu komórkowego w czasie burzy. Pozdrawiam Honda (2012-12-27,23:17): Panie Wojtku, to było najgorsze, bo wiedzieliśmy, że lepiej wyłączyć telefon, ale jednocześnie chcieliśmy poinformować brata i mamę, że żyjemy... naprawdę przechodzą mnie ciarki na myśl, co mogło się zdarzyć... wariaty :) Marysieńka (2012-12-28,08:26): Mam tak samo...również kocham burzę, nie boję się jej...choć jak wdrapywałam się na Czerwone Wierchy i nagle, w środku lata zaczął padać grad i wiać tak silny wiatr, że na kila metrów przeniósł mnie...miałam cykora....ale wiem, że wrócę tam jeszcze:)) paulo (2012-12-28,08:30): nieamowite przeżycie. Gratuluję odwagi. Czytało się jak prawdziwy horror :) darianita (2012-12-31,13:52): Tatry są przepiękne:) , w burzy zdobywać Giewont to naprawdę mogło być niebezpieczne...ale żyjecie! Następnym razem proponuję szlakiem niebieskim z Morskiego Oka na Świstówkę dalej przez Dolinę Pięciu Stawów Polskich aż do Przełęczy Zawrat i w dół po łancuchach...super trasa na cały dzień , a jakie widoki!...pozdrawiam.
|