2012-10-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Mirëmëngjes Limanowa (czytano: 980 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://www.forrest-limanowa.pl/aktualnosci,219.html
Mirëmëngjes Limanowa
...czyli relacja z "II Półmaraton Forrest" - w wykonaniu KASI i KAMILA (BiegamPoLodzi.PL TEAM)
Kasia:
Mariusz prowadzi, a ja leniwie przyglądam się górom i bajecznym widokom za oknem. Jestem skupiona, bo właśnie dotarło do mnie, że dziś mam do przebiegnięcia 21 km po górach. A przecież mój najdłuższy górski dystans to zaledwie 7 km!!!
Wiem jedno, ten bieg to moje marzenie i zamierzam go ukończyć jak to ja z uśmiechem na ustach. Trasę znam na pamięć, wiem że jest trudna i wymagająca, jeszcze próbuję zerknąć na mapę, gdy słyszę dźwięk telefonu. To Kamil. Usłyszał w radiu „Simply the Best” Tiny Turner, twierdząc że to piosenka akurat dla mnie i że jak będę biegła mam sobie przypomnieć ten tytuł. Wybucham gromkim śmiechem, który jest tak zaraźliwy, że nawet Mariusz się uśmiecha. Docieram do Limanowej w wyśmienitym humorze.
Kamil:
Mirëmëngjes! – wykrzykuję rytmicznie za kierownicą w rytm hiphopowego albańskiego kawałka, przywiezionego z jednego z bałkańskich górskich wypadów. Znaczy to „dzień dobry”, a dokładnie „dobre rano”. Zwykle go słucham jak muszę wcześnie rano jechać do pracy, żeby się dobudzić. Teraz jedziemy bynajmniej nie do pracy, energia nas rozpiera, ale takie turbodoładowanie zawsze się przyda. Kasia podchwytuje melodię i też zaczyna śpiewać „mirëmëngjes”, jeszcze zanim jej powiem co to za język.
Kiedy przyjeżdżamy na start, z głośników rozlega się piosenka w takim trochę znajomym języku. Podchodzę do budki obsługi i na ekranie laptopa widzę enigmatyczny tytuł „belgijski”. Czyli niderlandzki, tak jak myślałem. Piosenka daje kopa, nastawia nas tak jak trzeba. W końcu przed nami nie byle jaka rzeźnia.
Trasę, według jej autorów, można określić jednym słowem – masakra. Profil zamieszczony w sieci pokazuje około 1000 m sumy przewyższeń, jednak nieoficjalnie mówi się o sporo większej wartości, jak również o wyjątkowej trudności podbiegów i zbiegów. Gdy to słyszę, moje plany złamania 2.5 godziny nagle urealniam na 3 godziny.
Kasia:
Pogoda jest idealna. Świeci słońce, a nad nami bezchmurne, błękitne niebo. Siedzę sobie na ławce i wystawiam buzię do słońca, gdy podchodzi do mnie pan Edward Mucha – najstarszy uczestnik zawodów (85 lat). Chwilę rozmawiamy, a ja długo jeszcze nie mogę wyjść z podziwu nad jego kondycją i pasją biegania. Obiecałam sobie, że napiszę o nim reportaż, bo warto by świat usłyszał jego historię. Ta rozmowa niezwykle mnie wycisza. Jestem już spokojna, mam przecież tylko przebiec 21 km i wiem, że dam radę! „Simply the Best” – mruczę pod nosem i idę w stronę startu.
Kamil:
O 10.30 startują cykliści, biegacze pięć minut po nich. Początek prowadzi asfaltem na przełęcz. Puszczam cały peleton do przodu. Dopiero na podbiegu na pierwszą górę – Sarczyn – zaczynam powoli doganiać środek stawki.
Trasa wiedzie grzbietowym szlakiem na zachód przez Sarczyn i Groń. Jak to na równym, biegnę równo ze stawką biegaczy o podobnych możliwościach. Kilku zawodników mnie wyprzedza, jeszcze nie próbuję się za nimi utrzymać. Dopiero na ostrym nawrocie na wschód, na pierwszym ostrym zbiegu, odkrywam w sobie duszę zbiegacza i zyskuję trochę cennych sekund wyprzedzając konkurencję. Tam też udaje mi się uciec Peterowi, najszybszemu z ekipy z angielskiego Exeter, która specjalnie przyleciała na limanowską połówkę i z którymi przed startem chwilę pogadałem.
U podnóża zbiegu dogania mnie zawodnik, z którym będziemy biec dalej razem ładnych parę kilosów. Kuba z Limanowej okazuje się nieocenionym towarzyszem niedoli. Przez długi czas zającujemy sobie nawzajem na pofałdowanym odcinku, dając sobie mocne zmiany i wspierając się pogawędką i bluzgami na co trudniejsze podbiegi. Umawiamy się, że jak któryś z nas poczuje moc, to niech leci do przodu. W pewnym momencie mijamy siedzącego na poboczu rowerzystę z zakrwawioną twarzą. Kuba go zna, upewniamy się czy z nim wszystko w porządku. Zaliczył glebę, czuje się mniej więcej ok, ale rozsądnie postanowił się wycofać i czeka na pomoc.
Kasia:
Trasa od samego początku jest trudna. Przepuszczam wszystkich biegających szybciej i biegnę w swoim tempie. Wkrótce znajduję się wśród grupki sympatycznych biegaczy, a na plecach czuję oddech pani Basi – dzielnej i utytułowanej 70-latki.
Mam energię, jakiej się nie spodziewałam, biegnę lekko i radośnie a pokonywanie kolejnych podbiegów nie jest tak straszne, jak myślałam. Jest piękna złota jesień, wokół widoki od jakich zapiera dech w piersiach a ja sobie biegnę, nie ścigam się tylko biegnę. I cieszę się jak małe dziecko – żaden bieg nie sprawił mi takiej radości!
Kamil:
Zaczyna się naprawdę ostry podbieg. Z biegu trzeba przejść w szybki marsz. Najpierw myślę, że to już początek tego największego podejścia na Sałasz z prawie 350-metrowym przewyższeniem, ale czas na stoperze wskazuje, że do niego jeszcze daleko. Wyprzedza nas napierający z kijkami znajomy Kuby w żółtej koszulce. Ciśniemy za nim, starając się go trzymać w zasięgu wzroku.
Bardzo szybkim zbiegiem docieramy do najniższego punktu trasy, gdzieś tuż przed półmetkiem. Wcinamy na pół mojego czekoladowego batona i energetycznego żelka Kuby. Kuba mówi, że nie będzie harpaganić bo chce zachować siły na trochę później. Przepłukuję zaklejoną na słodko-batonowo-żelowo gębę trzymanym w kieszeni izotonikiem. Dziękujemy sobie za współpracę i zaczynam napierać do góry.
To co się dzieje dalej, mogę określić jako nagły przypływ kosmicznej mocy w najczystszej postaci. Z powodu stromizny, z wyjątkiem nielicznych łagodniejszych odcinków trzeba z biegu przejść do marszu, ale tym marszem łykam kolejnych zawodników, w tym zawodowca w żółtej koszulce, który nas wcześniej wyprzedził. Zaraz potem dochodzę następnych konkurentów.
Na przełączce wolontariusze pokazujący trasę zagrzewają nas do walki. Tam dymamy na Sałasz? – upewniam się, pokazując kierunek. Obsługa potwierdza. Nie mając doświadczenia na takich górskich dystansach trochę się boję, czy tej mocy mi starczy do końca.
Sałasz, pomimo swoich mizernych 909 metrów, to góra nie byle jaka. Góra, która mnie już raz pokonała. Mając lat piętnaście, byłem tu na obozie wędrownym. Na podejściu z Limanowej na Sałasz dopadła mnie jakaś grypa żołądkowa czy inna infekcja, w każdym razie czułem się na tyle podle, że musiałem zawrócić. Teraz się wreszcie na tobie odegram, ty wredna, parszywa, kurewska góro, zdobędę cię w najbardziej honorowy sposób...
Kasia:
Sałasz na wszystkich zdjęciach wyglądał bardzo groźnie. Oswajałam go kilka dni, widocznie za krótko. Nie mogę biec – idę, ale zamiast szybkiego marszu mogę tylko wolno poruszać nogami. Pani Basia jeszcze jest za mną, ale wkrótce się to zmieni.
Kamil:
Dopiero powyżej tej przełączki zaczyna się prawdziwe napieranie. Nachylenie momentami ponad 30%, znowu kogoś wyprzedzam, co jakiś czas się odwracam, mały peleton ciągnie za mną... nie, nie odpuszczę, nie teraz... Za plecami widzę, że goni mnie Peter. O nie bratku, nie ma tak łatwo. Na ostatniej rezerwie przyśpieszam i go urywam razem z całą resztą. „You were my pacemaker!” – powie mi potem na mecie, jak dobiegnie półtorej minuty za mną. Na bufecie tuż przed szczytem łapię tylko w locie kubek, odpuszczam sobie banana, krztuszę się wodą, trzeba cisnąć...
Sałasz. Moja góra. Załatwiłem stare porachunki. Na szczycie nie mogę się powstrzymać i głośno wykrzykuję co myślę o tej górze. Przede mną nikogo, za mną goni peleton. Trochę tracę, jak to zwykle na równym. Na Zachodnim Sałaszu czuję już na plecach oddech goniących mnie zawodników. Na szczęście zaraz się zaczyna ostry zbieg. Zapamiętam go jako najwspanialszy moment dzisiejszego dnia. Konkurencja zostaje daleko z tyłu, nogi same lecą w dół stromą ścieżką, znajdując najdogodniejsze miejsca odbicia. Uterenowiony model butków Kalenji, kupiony wczoraj w Czechach w przeliczeniu za marne 80 zeta, zwraca mi się z naddatkiem. Trzymają się błotnistej gleby jak traktor.
Kasia:
Na pokonanie Sałasza straciłam sporo energii. Ale odzyskałam ją dość szybko, gdy na początku szaleńczego zbiegu zobaczyłam majestatyczne Tatry. Stanęłam jak zaczarowana, patrząc przez dłuższą chwilę na ten przepiękny widoczek. Dopiero odgłos kroków pani Basi przypomniał mi, że jestem na zawodach…
Kamil:
Zbieg przez las wydaje się nie mieć końca. Lecę na widoczne przede mną taśmy znaczące trasę, patrząc jednocześnie pod nogi i planując na kilka kroków naprzód. Lewe kolano, z którym mam od jakiegoś czasu kłopoty, boli mnie już od dawna, ale znajduję na nie sposób. Po prostu przyśpieszam zbieganie, a adrenalina sama tłumi ból.
Wypadam na asfalt, na ten sam odcinek, którym podbiegaliśmy początek trasy. Pędząc w dół środkiem drogi, słyszę za sobą odgłos jakiegoś niezidentyfikowanego obiektu jeżdżącego. Odruchowo uskakuję w lewo, myśląc że to samochód. Słyszę za sobą ostre hamowanie. Cyklista postanowił mnie ominąć z tej samej strony w którą uskoczyłem, i o mało mi nie zrobił z rzyci garażu.
Dobiegam do stacji narciarskiej. Teraz legendarna ściana śmierci, czyli podbieg trasą wyciągową. Łykam wodę na bufecie. Widok nadciągającej z tyłu konkurencji mobilizuje mnie do walki. Po krótkim trawersie w poprzek łąki zaczyna się najstromszy odcinek. Została jeszcze prawie 1/3 trasy, rozsądek podpowiada żeby zaoszczędzić trochę sił, ale z drugiej strony wiem, że jak teraz odpuszczę i dam się wyprzedzić, to na końcówce mi siądzie psycha. Napieram więc najszybciej jak mogę, z nosem do gleby, próbując nie dać się dogonić zawodnikowi w niebieskiej koszulce ze 20 metrów poniżej. Na takiej ścianie ta odległość to prawie minuta. Jest ciężko, ale jeszcze mam siłę, nie jest źle.
Jak teren się trochę kładzie na górze, daję radę przejść do biegu. Zaraz za szczytem Łysej Góry zaczyna się bardzo stromy zbieg. Kątem oka dostrzegam dwa drzewa owinięte amortyzującym materiałem, dla ochrony tych, którzy się na nie władują z rozpędu, pewnie głównie rowerzystów. Udaje mi się je ominąć, ale inne drzewo obok łapię dla równowagi.
Ostry zbieg nagle przechodzi w równie ostry podbieg na Miejską Górę z krzyżem. To odcinek znany mi z lipcowego biegu, który pokonywaliśmy w przeciwną stronę. Dawaj do przodu! – mówię do niebieskiej koszulki za moimi plecami, która mnie nieuchronnie dogania. Teraz pod górę nie dam rady – odpowiada. Siedzi mi na ogonie do końca podejścia, wyprzedza mnie dopiero na płaskim przy krzyżu. Rozglądam się szybko, czy widać Tatry. Pewnie za szybko, żeby je zobaczyć.
Teraz na szybkim zbiegu z kolei ja mu siedzę na ogonie. Na wypłaszczeniu na dole dogania nas jakiś harpagan w koszulce Salomona, pędzący z szybkością światła. Za chwilę widzimy jego plecy, zmniejszające się na horyzoncie jak znikający punkt. To Wiesiek, z którym sobie potem miło pogadamy na mecie, tegoroczny Rzeźnik i weteran Siedmiu Dolin. Przegrać z takim o dwie minuty to żaden wstyd.
Jak planowałem taktykę, myślałem żeby zachować siły na ścianę śmierci, a później już jakoś to będzie. Tymczasem ostatni łagodny podbieg wysysa ze mnie resztę sił. Na trochę stromszych odcinkach, które jeszcze kilkanaście minut temu nie byłyby problemem, muszę przechodzić do marszu. Pociesza mnie to, że coraz bardziej oddalający się Salomon i Niebieska Koszulka robią to samo. Patrzę na zegarek. Cokolwiek by się nie stało, 2.5 godziny mam w kieszeni.
Ledwo człapiąc wybiegam z lasu na długą prostą przez łąkę, u podnóża ściany płaczu. Widać na niej jeszcze sznureczek podchodzących masochistów. Jeszcze 800 metrów – ktoś do mnie krzyczy. W połowie łąki się odwracam. Jakiś szybszy zawodnik za mną goni, więc resztką sił przyśpieszam. Dajesz, Kamil! – ktoś woła. Jak przez mgłę widzę, że to chyba Kasia odpoczywająca na bufecie. Co ona tam robi? Wszystko jest gdzieś z boku, gdzieś daleko.
Kasia:
Ostatni punkt żywieniowy jest tuż przy „ścianie śmierci”. Patrzę na nią z niemym przerażeniem i postanawiam zmobilizować się do olbrzymiego wysiłku. Zatrzymuję się, by spokojnie się napić, zjadam na raz resztki cukru i kątem oka dostrzegam znajomą sylwetkę. Kamil wygląda na mocno zmęczonego – zatem rozgrzeszam się z każdej straconej minuty, widzę jak dużo trzeba z siebie dać, by pokonać te ostatnie kilometry. Krzyczę do niego wszystkie motywujące teksty, jakie znam i macham rękami, nie mając pewności czy w ogóle mnie słyszy i widzi. Tymczasem pani Basia atakuje ten ostry fragment trasy bez odpoczynku. Co oznacza jedno: jest przede mną.
Kamil:
Zakręt w lewo, kręci mi się w głowie, słyszę wuwuzelę oznajmiającą dobiegnięcie któregoś zawodnika do mety. Żwirowy zbieg na parking, jeszcze przyśpieszam, gdzie jest meta? Taśmy wskazują, że trzeba podbiec na podest. Co za sadysta wymyślił, że jeszcze trzeba podbiec? Robię wszystko, żeby wyglądać lepiej niż się czuję. Zegar na mecie wyświetla 2:21 i 30 sekund. Nawet jeśli wuwuzela trąbi, to i tak jej nie słyszę...
Kasia:
Mam jeszcze kilometr do końca, może trochę mniej. Pani Basia jest tuż przede mną, bo udało mi się nadrobić stratę, a ja… ja zaliczam ścianę. Mam przed sobą prawie płaski podbieg o kącie nachylenia nie większym niż kilka procent i nie mogę biec, choć bardzo chcę. Już dawno powinnam być na mecie, a człapię noga za nogą. Dzwoni Kamil, pytając co robię. Odpowiadam jedno: umieram na trasie. Wyglądam chyba rzeczywiście na mocno zmęczoną, bo przez cały końcowy odcinek towarzyszy mi Andrzej, jeden z organizatorów. Na ostatnich 400 metrach zmuszam się do biegu i o dziwo, całe zmęczenie znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wpadam na metę z uśmiechem, zupełnie jakbym nie miała za sobą 21 km… Skaczę z radości prawie pod samo niebo – spełniłam swoje wielkie biegowe marzenie!
Post Scriptum
Ale widoki były, Tatry widzieliśmy – rozmarzyłam się nad talerzem przepysznego kapuśniaku. Kamil patrzy tylko na mnie z uśmiechem i odpowiada: Kto widział to widział…
Podziękowania:
Dziękujemy Organizatorom: Mateuszowi, Andrzejowi, Darkowi - z imienia i tym wszystkim, którzy nas karmili, wydawali numery startowe, wspierali na trasie i robili zdjęcia a których nie mieliśmy okazji poznać. Udało Wam się stworzyć niepowtarzalną atmosferę. To jeden z najlepszych biegów pod względem organizacyjnym na jakich byliśmy, a trasa bajeczna i doskonale oznaczona. Wielkie dzięki też dla wszystkich współzawodników, a szczególnie tych z którymi wspólnie pokonywaliśmy krótsze i dłuższe odcinki tej masakrycznej trasy.
Wasi górscy korespondenci,
Kasia Kot
Kamil Weinberg
biegampolodzi.pl TEAM
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora ona (2012-10-21,13:46): przyznam rację, że należy się podziękowanie w/w osobom, jeśli idzie o organizację , począwszy od P.Mateusza i innych, a za miłą atmosferę także...polecam miejsce Limanowa tym co tam nie byli..
|