2012-10-06
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 34.Maraton Warszawski oczami pacemakerki (czytano: 1680 razy)
Już prawie tydzień minął od tegorocznego maratonu w Warszawie, a we mnie wciąż żyje ta impreza i cieszę się z niej, jak z żadnej innej na tym dystansie. Wyjątkowo w tegorocznej edycji zdecydowałam się zostać pacemakerką, bo w poprzednich dwóch maratonach w stolicy biegłam dla siebie. Zapamiętałam je jako dość wymęczone, źle przebiegnięte i mało satysfakcjonujące z uwagi na wyniki. Jedyne, co cieszyło, to dość wyjątkowa aura, bo ja bardzo lubię jesień, a ta w Warszawie jest piękna...Tym razem zgłosiłam się, by prowadzić tempo maratonu na czas 4:30. Do 10 minut przed startem nie wiedziałam, czy będę sama zającować, czy w końcu pojawi się mój kolega. Moja koleżanka Beata, która zdecydowała się pokonać maraton w tym właśnie czasie, powiedziała mi kilka krzepiących słów: Iza biegnę z Tobą, bo ty masz takie fajne ciepło w sobie...” Coś wspaniałego ! Byłam więc dość zdeterminowana z tego powodu i, choć mój partner już się pojawił, ta „postawa” została ze mną do samej linii mety. Ruszyliśmy w porywistym wietrze z Mostu Poniatowskiego na wolnych obrotach, a za nami fala biegaczy z nadzieją na złamanie bariery 4 h i 30 min. Na zmianę z moim pacemakerowym partnerem dopingowaliśmy grupę, wydzierając się na całe gardła. Ze stołów z wodą i izotonikami zgarnialiśmy kubki nie tylko dla siebie, ale i dla tych, którzy nie chcieli tracić, narzuconego przez nas, tempa. Moja „druga połowa” okazała się być radiowcem, co niewątpliwie podbijało mój cienki mały głosik, by pobudzić falę za nami biegnących szaleńców. Trasa wydawała mi się ciągle lekko z górki z małym wyjątkiem między 25 a 26 kilometrem. Był to też trudny odcinek z uwagi na parkową, wąską alejkę, na której nagle pojawiła się karetka. Musieliśmy chwilowo przejść do marszu, co skutkowało późniejszym lekkim przyspieszeniem. Wtedy trochę grupy nam pozostało z tyłu i biegliśmy w kilkudziesięcioosobowym peletonie. Niezwykle lekko biegło mi się, gdy powróciliśmy już na asfalt, a przecież mieliśmy w nogach już prawie 29 km. Ursynów przywitał nas niezwykle miłym dopingiem ze strony kibiców i gościnną balonową bramą Dzielnicy Ursynów, służącą także za start i metę Biegu Ursynowa. W równym i pieczołowicie kontrolowanym przez nas tempie przemierzaliśmy kolejne kilometry ulic Warszawy. Na 39. km zobaczyłam sławną Palmę i poczułam prawdziwy przypływ sił. Na Moście Poniatowskiego nasza niewielka już grupa, rozciągnęła się. Jedni znacznie przyspieszyli, drudzy troszkę osłabli. Był to, strategicznie, dla nas pacemakerów, dość przełomowy moment, by kontrolować szczególnie upływającego czasu i zmotywować nieco już ospałych i zmęczonych, których szanse na złamanie magicznych liczb, trochę malały. W chwili wbiegnięcia na teren Stadionu Narodowego straciłam równowagę i wylądowałam na rękach, chroniąc przy tym kolana. Na szczęście szybko odzyskałam pion i została już ostatnia prosta do mety. Usłyszałam jeszcze „ Iza dawaj!!” i już byłam Bohaterką Narodowego wraz z wszystkimi, przekraczającymi linię mety. Szczególnie dziękuję mojemu partnerowi Marcinowi Kargolowi za wspaniałą atmosferę i super doping :)
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Mijagi (2012-10-06,13:42): Brawo Iza! Pięknie!!! ultramaratonka (2012-10-07,07:48): Dobra relacja, świetnie zrealizowane założenia. Takiego "zajączka" warto gonić :-))) izamoskal (2012-10-08,09:29): Dzięki Evi :)
|