2012-08-22
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Maraton Karkonoski – pierwszy maraton górski (przygotowanie i start) (czytano: 2394 razy)
Do MK zbierałem się od roku. A dokładnie od roku i tygodnia. W zeszłym roku razem z rodziną spędziłem tydzień w Karkonoszach i właśnie na koniec naszego wyjazdu przypadał start III MK. Stwierdziłem więc, że skoro tu już jestem, mam jako taką formę to mogę spróbować przebiec MK. Szczególnie, że miałem już za sobą dwa biegi górskie – na Ślężę (5km) i Półmaraton Boguszów Gorce (ok. 20km).
Problemem był niestety limit startujących (400 osób), który się dość szybko wyczerpał. W każdym bądź razie tydzień przez MK nie było już wolnych miejsc. Rozpocząłem więc akcję mailowo-smsowo-forumową z pytaniem czy ktoś nie wie, że nie pobiegnie i może mógłbym wystartować w jego miejsce…
Niestety – mimo mojego urzędowego optymizmu – przez tydzień nie znalazła się żadna taka duszyczka. Organizator też nie dał znaku życia… Tym większa była moja złość, gdy w wynikach zobaczyłem, że MK skończyło tylko 320 osób. OK, pewnie część wystartowała i dokończyła biegu, ale spokojnie te 40-50 miejsc było do wykorzystania…
To mi pokazało, że trza wszystko planować z odpowiednim wyprzedzeniem, a nie liczyć na łut szczęścia. Termin zapisów następnego MK wbiłem sobie głęboko do głowy. I przede wszystkim do kalendarza. Udało się.
Stwierdziłem, że nie za bardzo mam możliwości czasowe na jakieś specjalne treningi górskie więc będę stosował swój zwykły, lekki trening, a najwyżej niedługo przed MK zrobię ze 2 przebieżki po górach…
I tak było (tzn. sam lekki trening) aż do urlopu. W tym roku pojechaliśmy do Francji, na Lazurowe Wybrzeże, które okazało się być stworzone idealnie dla treningu do biegów górskich. Zero płaskiego. Cały czas góra-dół, wzniesienia całkiem pokaźne, poziomice zasuwały aż dzwoniło w uszach. Jeśli dodamy do tego upał to ogólne tempo nie nadaje się do określenia go jako tempa biegowego – jest to raczej tempo powrotu z kilkudniowej popijawy. Zresztą twarz w tym upale przedstawia prawdopodobnie podobny widok jak jegomościów raczących się kilka dni z rzędu szlachetnymi trunkami..
Ale właśnie takiego treningu było mi trzeba – powolnego człapania po pagórkach. Nigdy mi się normalnie nie udaje tak wolno człapać. A tu się nie dało szybciej.
Po powrocie z wakacji zafundowałem sobie, w jedyny dostępny weekend tj. 2 tygodnie przed MK, rekonesans biegowy w Karkonoszach. Pojechałem do Szklarskiej, wjechałem wyciągiem na Szrenicę i ruszyłem. Miałem w planie dobiec na Śnieżkę (czyli przebiec pół starego MK) po czym zbiec do Karpacza, gdzie pojechała (po zostawieniu mnie w Szklarskiej) żona z córką na wycieczkę górską.
Plan wypalił idealnie. Pogoda była super (8-10 stopni), na Śnieżce może trochę za zimno (3 stopnie), ale do biegania bardzo fajnie. Okazało się, że największą trudnością tego biegu jest podłoże – momentami bardzo trudne i kamieniste, a odcinek pomiędzy Odrodzeniem a Słonecznikiem to już totalna masakra. Same starczące kamienie – jedynie kawałki gdzie można postawić płasko stopę było poza głównym szlakiem.
Przed biegiem kupiłem pierwszego w życiu camelbaga, żeby go wypruwać i mogę powiedzieć, że to był strzał w 10. Sprawdził się idealnie – nie obciążał mnie zbytnio, a jednocześnie pozwalał w bardzo komfortowych warunkach cały czas pić. Jedynym minusem było to, że ściągał mi trochę z ramion koszulkę i byłem bliski obtarcia ramion (ale tym razem się obyło bez tego).
Ludzie patrzyli na mnie jak na ufo – ok, sam się tak momentami czułem. To był mój pierwszy bieg na tak długiem dystansie, na szlaku i to dość uczęszczanym i na tak trudnym podłożu. Aż dotarłem pod Śnieżkę – muszę przyznać, że ścianka którą piął się czerwony szlak trochę mnie zamurowała. Co było robić – trza było ruszyć pod góre. O żadnym biegu nie było mowy. Tempo mimo naprawdę sadzenia długich kroków wyszło mi na tym odcinku 15min/km. Ze Szrenicy wyszło idealnie 21km.
Na Śnieżce 15 minut przerwy – coś zjadłem i popiłem. I ruszyłem w dół do Karpacza. Wybrałem trochę okrężną trasę, ale mimo to oczekiwałem, że to będzie 5, max. 6 km. Wyszło 9km. I tutaj już naprawdę każdy, nawet nie tak stromy, podbieg naprawdę czułem w nogach. Wcześniej leciałem prawie bez zmęczenia, ale teraz w końcu mnie dopadło… na koniec, po dobiegnieciu do Karpacza dopadł mnie naprawdę kryzys – ledwo byłem w stanie siedzieć w samochodzie… uznałem, że to dobre ostrzeżenie przed MK, żeby nie ruszyć za ostro…
Do Szklarskiej przyjechaliśmy z rodziną już w środę przed biegiem, żeby trochę połazić z dziećmi po górach. Dodatkowo, zrobiłem sobie trochę aklimatyzacji i odświeżyłem, pieszo, trasę ze Szklarskie do schroniska pod Łabskim Szczytem (pierwszy etap MK). Pogoda była bardzo zwariowana – w czwartek kolosalny upał, trudno było nawet gdziekolwiek iść, natomiast piątek był bardzo burzowy. Grzmiało, lało, wiało i w ogóle było nieprzyjemnie… na szczęście żaden z tych dni nie był sobotą.
W sobotę pogoda była chyba najlepsza z tych wszystkich dni jakie byłem w tym tygodniu w Szklarskiej (oczywiście nie była tak fajna jak 2 tygodnie wcześniej, ale była naprawdę dobra). Słońce świeciło, ale nie paliło, wiatr powiewał, a nie hulał, deszczu nie zanotowano.
Rano szybka decyzja czy biec z camelbagiem czy bez rozstrzygnięta jednogłośnie na rzecz camelbaga. Bo świeciło słońce, a tak w ogóle to nie miałem gdzie dać żeli, bo zapomniałem wziąć spodenek z kieszenią. Na stracie oddałem rzeczy do zawiezienia na górę i tak się zagadałem z kolegą, że w ogóle zapomniałem zjeść żel przed startem. Przypomniałem sobie po godzinie biegu. Na szczęście nie zapomniałem butelki z piciem, którą powoli, ale systematycznie opróżniałem. Prawie do końca. Jej końca.
Stanąłem sobie spokojnie gdzieś w okolicach 1/3 uczestników os startu i ruszyliśmy. Podbieg Puchatkiem bardzo spokojny, momentami trzeba było przejść do marszu, gdy tłum z przodu gęstniał. Pod koniec wzniesienia trochę się przerzedziło i przyspieszyłem. Potem prosta aż do żółtego szlaku. Zasuwającego ostro pod górę. Wszyscy przeszli do marszu oprócz jednego Niemca, który wytrwale biegł. Był ode mnie (idącego) szybszy. W przeciągu 5 minut zyskał może z 8-10 sekund. Ale wzbudzał szacunek – w końcu bieg to bieg, a nie jakiś wielki marsz. Z tej przyczyny tę zmianę trasy oceniam niejednoznacznie – fajnie że jest dodatkowe wyzwanie i przewyższenie, ale nie wygląda to imponująco jak po 10 minutach od startu wszyscy w zasięgu wzroku idą. Wycieczka z zakładu pracy czy co???
Były kawałki gdzie można było podbiegać, ale w zasadzie aż do grani przed Śnieżnymi Kotłami to był głownie marsz. Dla jednak szybszy dla innych wolniejszych, ale to wciąż marsz. I bardzo się zdziwiłem, że ja naprawdę szybko podchodzę – wyminąłem kilkanaście osób, samemu nie tracąc pozycji. A wydawało mi się, że raczej podchodzę tak sobie….
Na punkcie kontrolnym (z limitem 1.20 – podniesionym od początkowego 1.10) zjawiłem się gdzieś około 50-52 minuty. I można było biec. Co zaraz okazało się nie tak fajne.
A nie było takie fajne, bo przez najbliższe kilka km (aż do przełęczy pod Odrodzeniem) wyglądało to tak, że pod górę mijałem z 4-5 osób, a z górki mijało mnie z 7-8. Co zbieg to traciłem kolejne pozycje. Ale ci ludzie biegli w ogóle bez kontroli – uznałem, że rozsądnie jest biec spokojnie na ukończenie niż złapać kontuzję i nie ukończyć biegu.
Przy Odrodzeniu wiele się zmieniło – przede wszystkim sam podbieg przed przełęczą była na tyle długi, że zyskałem na tyle dużą przewagę, że na przełęczy mnie nie dopadła grupka współbiegaczy. A potem było bardzo strome podejście i kompletna zmiana podłoża, która uniemożliwiała szybkie bieganie. Okazało się więc, że tam biegnę już tylko ze wspomnianym wcześniej Niemcem (który biegł jak ja – dobrze pod górę, słabo z górki). Razem lecieliśmy aż do Słoneczników, gdzie nawierzchnia się poprawiła – tam mogliśmy przyspieszyć bo nawierzchnia się polepszyła, a trasa wypłaszczyła. On mógł przyspieszyć bardziej, więc go straciłem z oczu…Bieg do Domu Śląskiego pod Śnieżką była bardzo przyjemny – udało mi się wyprzedzić jeszcze kilka osób. A potem podejście – generalnie ta sama rzeźnia co 2 tygodnie wcześniej. Teraz się jednak bardziej oszczędzałem, bo wiedziałem, że do końca jeszcze ze 22 km, a nie kilkaset metrów…
Zbieg ze Śniezki i kolejny raz wodopój… co do picia – piłem z camelbaga podczas biegu, a na każdym punkcie spokojnie powoli pełne 2 kubki izotonika. Przez cał bieg nie miałem żadnych problemów z odwodnieniem. Na tym punkcie udało mi się trochę przemyć i przetrzeć twarz już mocno zalaną potem co niestety mocno przeszkadza gdy biegniesz w okularach.
Następny kawałem aż do Słoneczników wspominam prawie euforycznie – to był bieg na maksa, na praktycznie zerowym zmęczeniu. Wyminałem kilka osób, a sił dodawał mi widok osób biegnących w stronę Śnieżki – myślałem sobie jak ja mam dobrze że już jestem za nią
Od Słoneczników do Odrodzenia tempo spadło, ale ogólnie było nieźle. Na punkcie z wodą przy Odrodzeniu minąłem kilka osób, które tam postanowiły zrobić sobie dłuższy postój. Ruszyłem ostro do przodu. Biegło się super aż do podejścią za przełęczą…
Nie było szans – tam musiałem iść. No i straciłem jakoś tę energię jaką miałem. To podejście było takie długie… Dalsza droga aż do Śnieżnycj Kotłów wyglądała podobnie – pod góre marsz, potem bieg… dopiero przed samymi Śnieżnymi Kotłami udało mi się trochę przełamać kryzys i podbiec pod górę.
I tam niespodziewanie spotkałem moją rodzinę – mieli czekać na mecie na Szrenicy, ale dłużej im zeszła podróż, a ja byłem szybciej niż planowałem więc spotkaliśmy się już tu. Pozdrowiłem bandę i ruszyłem do wodopoju przy którym koczowało ze 4-5 osób. Tym razem wypiłem tylko 1 kubek i ruszyłem.
Niestety ktoś ruszył zaraz za mną i trzymał się pół kroku z tyłu. Jak to mnie denerwowało – już się odzwyczaiłem, że mogę razem z kimś biec. I to jeszcze tak mi siedział na plecach. No szlag by to. Po kilometrze nie wytrzymałem i się odwróciłem sprawdzając któż to….
Okazało się, że to mój 9-letni syn chciał pobiec razem ze mną i nic nie mówiąc ruszył za mną i tak biegł. Dalej ruszyliśmy razem obok siebie wzbudzając (ok, to młody wzbudzał) aplauz wśród turystów idących tą trasą. Jednocześnie z przodu zobaczyłem znajomą sylwetkę Niemca. Ustaliliśmy z młodym, że gonimy Niemca i ruszyliśmy. Dopadliśmy go gdy już się wypłaszczało – to było ze 3km od Śnieżnych Kotłów. Młody już ledwie żył więc powiedziałem mu, żeby teraz spokojnie sobie szedł do mety a ja spróbuje pobiec pod górę i wyprzedzić Niemca. Ruszyłem ostrzej i go minałem. Niestety w momencie gdy było już naprawdę ostro pod górę nie miałem już sił biec i przeszedłem do marszu. Niemiec mnie minął i kilka metrów przede mną też przeszedł do marszu. Mimo, że sił nie było wiele uznałem, że to najlepszy moment na atak i ruszyłem biegiem. Rywal nie miał sił odpowiedzieć na mój atak, gdyż dopiero przeszedł do marszu. Udało mi się go zgubić i ruszyłem ostro do mety.
Ostatni podbieg pokonałem marszobiegiem, ale si e udało. 44km po górach pokonane. No i czas – pół minuty poniżej 5h, a planowałem czas pomiędzy 5h30 a 6h. Super. Co do miejsca to długo mi się nie chciało wierzyć – 46 miejsce na startujących ponad 450 osób!!!
Co najlepsze – czułem się o wiele mniej zmęczony niż po zwykłym maratonie
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Namorek (2012-08-22,23:05): MK ukończyło 440 osób w limicie czasu i kilkadziesiąt po limicie . A nie 320 . :-))) grzes_u (2012-08-22,23:07): Sugeruję przeczytac ze zrozumieniem. Kiedy piszę o MK3 a kiedy o MK4. Everett (2012-08-24,17:44): Super! Mam nadzieję, że kiedyś też tam pobiegnę :)
|