2012-07-11
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Włos i pół włosa od życiówki (Heilbronn i Nowa Sól) – cz.2 (czytano: 411 razy)
Cz.2
Od heilbronn minęły 2 tygodnie. Idealnie na pozbieranie się po tamtym półmaratonie, podtrzymanie wzrastającej formy i … atak na życiówkę w HM. W końcu w Heilbronn brakło mi tylko 16 sekund…
Robię krótki research okolicznych HM i w ostatni weekend maja widzę 2 kandydatów – Jawor i Nowa Sól. Dogłębniejsza analiza i rozmowy ze znajomymi dają jasną odpowiedź: Jawor odpada, bo ma trasę bliźniaczą do półmaratonu Ślężańskiego i w heilbronn, czyli do połowy do góry a potem w dół i w miarę płasko. A ja chcę w końcu przebiec jakiś płaski HM, gdzie będę mógł skrupulatnie kontrolować tempo każdego km żeby przebiec go równym tempem.
Wybór pada więc na Nową Sól – jedynym zgrzytem jest dość późna godzina startu – 17. Chyba jeszcze nie biegałem zawodów o takiej porze. Ponoć godzina taka została wybrana z powodu walki z upałami – że o 17 jest chłodniej niż o takiej 10 czy 11.
Teza rzekłbym kontrowersyjna, szczególnie jeśli uwzględnimy nagrzewania się asfaltu przez cały dzień. Nie ma jednak co narzekać – wybór dokonany, trzeba się zbierać.
Okazało się jednak niestety, że tak późna godzina startu ma inne, niezaplanowane przeze mnie, konsekwencje. Chcąc zrekompensować rodzinie fakt, że pół dnia nie będzie mnie w weekend w domu od świtu rzucam się w wir robót domowych i ogrodowych. Między innymi kupujemy kilka dość dużych iglaków i biorę się za ich sadzenie. Efekt jest taki, że o 13 ledwo powłóczę nogami i mam tak nadwyrężone plecy, że się nie mogę wyprostować. Nic co by nie przeszło w ciągu 2-3 dni…ja jednak nie mam 2-3 dni wolnego do startu…
W tym miejscu wiec apel do organizatorów biegów – róbcie te biegi w soboty rano…:)
Na miejsce dojechałem wyjątkowo szybko, zaparkowałem bez problemów, szybka wizyta w biurze zawodów i mam wciąż 45 minut do startu… robię krótki rozruch i chcę się rozciągnąć opierając się o mur pobliskiej kamienicy i wtedy… wyskakuje z niej dwóch podpitych osiłków i lecą z pięściami, że to nie mój dom żebym się o niego opierał… biorąc pod uwagę, że zaparkowałem obok i będę tutaj jeszcze ze 2-3 razy odpuszczam i oddalam się z widoku… w końcu nie chciałbym mieć na koniec np. przebitych opon w samochodzie…
Jest dość ciepło, staram się pić ile się da przed startem…
W końcu ustawiamy się na starcie i ruszamy. Trasa ma 3 pętle, każda 7km z małym haczkiem… ustalam więc tempo biegu na 1.27 co oznacza, że każdą pętlę muszę pokonywać w 29 minut.. jeśli będą siły to od 17km lecę ile sił w nogach i płucach
Ruszamy – okazuje się, że pętla to w zasadzie bieg po tej samej ulicy – w jedną, a potem w druga stronę. Pozwala to w dość ciekawy sposób śledzić poczynania innych biegaczy…
Okazuje się też, że bieg od startu do nawrotu jest zasadniczo cały czas lekko pod górę i pod wiatr, powrót z górki i z wiatrem. Ale, umówmy się, te górki to takie raczej wirtualne – trasa jest płaska jak stół, a precyzyjniej – jak stół przechylony lekko w jedną stronę;)
Znowu robię błąd taktyczny tj. biegnę z grupą która po 1km zwalnia i muszę sam wyjść do przodu i kolejne 2km (praktycznie do nawrotu) ścigać szybszą grupę. Słońce grzeje dość mocno, a trasa jest całkowicie odsłonięta tj. bez cienia. Po pierwszym kółku jednak słońce chowa się za chmurami i temperatura robi się prawie komfortowa. Po nawrocie biegnę z grupą 3-4 zawodników, których doszedłem jednak powoli tracę do nich dystans. Nie chcę na siłę zwiększać tempa.
Pierwsza pętla: 28.41. Ciut za szybko, ale OK
Na drugiej pętli nauczony doświadczeniem poprzedniej łapię się jakiś dwóch zawodników i staram się trochę chronić przed wiatrem. Mimo, że słońce się schowało za chmurami wysoka temperatura, która była przez cały dzień robi swoje. Nogi stają się ciężkawe. Piję ile się da na punktach.
Druga pętla: 29.10 Ciut za wolno, ale mam wciąż pewien zapas; wystarczy utrzymać tempo z tej pętli. Powoli jednak do mnie dociera, że nawet jak uda mi się wywalczyć życiówkę to poprawa będzie raczej niewielka – rzędu kilku-kilkunastu sekund…
Na linii startu/mety kończącej drugie kółko dopada mnie grupa 6-7 kobiet (wszystkie od startu biegły razem) plus 2-3 podczepionych facetów. Robi się straszny młyn, jestem w środku tej grupy a tu z boku wyczekiwany punkt z napojami… nie mam szans się wyrwać ze środka nie potrącając kogoś…kobiety sposobią się do rozerwania grupy, ataku na pozycje więc odpuszczają punkt z wodą…
Niestety – pić mi się chce strasznie (pewnie psychika też zrobiła tu swoje), a następny punkt dopiero za 3km przy nawrocie…
Zaraz zaczyna się atak Białorusinek i grupa się powoli rozrywa…jeszcze 1,5 km biegnę nieźle i nagle koniec… pić…nogi ciężkie jak z ołowiu (tutaj chyba wyszły te kilkugodzinne prace ogrodowe) i koniec… nie trzymam tempa…jakoś samotnie człapię do nawrotu, tam piję, schładzam się wężem strażackim i jakoś ruszam…
Cisnę ile mogę, ale nogi strasznie bolą… nie mogę uzyskać założonego tempa… jeszcze finisz i rzut oka na zegarek: 1.27.24… (ostatnia pętla 29.33)
2 sekundy lepiej niż heilbronn 3 tygodnie temu, ale 13 sekund gorzej od życiówki…. Cóż ta będzie musiała jeszcze poczekać
Ciekawostka - moje ostatnie 3HM: 1.27.11, 1.27.26, 1.27.24; szwajcarska precyzja :)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |