2012-04-18
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Wiedeń – 15.04.2012 (czytano: 1118 razy)
To mój ósmy maraton. Powoli dobre wspomnienia zaczynają się przebijać nad tymi niezbyt ciekawymi tj. dwoma maratonami, które wryły mi się głęboko w pamięć. Pierwszym (Wrocław 2008) – zaatakowanym „na partyzanta” i maratonem warszawskim (2010), gdzie miałem najboleśniejsze zderzenie ze ścianą – po prostu na 28km stanąłem i nie miałem siły ruszyć nogą nawet w marszu...
Ale wracajmy do Wiednia...
Zdrowie – już tradycyjnie kompletna kicha... od 5 dni jestem chory, nie przespałem żadnej nocy, kaszle jak gruźlik. Nawet w drodze na maraton, mimo tłoku w metrze, wokół mnie luźno... Jakbym miał arabski typ urody to by mnie pewnie prewencyjnie za rozsiewanie jakiegoś wąglika zatrzymali J
Pogoda – dobra. O niebo lepsza niż w prognozach. Miało ostro lać, a jest pochmurno i tylko momentami lekko pada (szczególnie w południowej części trasy). Problemem jest jedynie wiatr – nie jest bardzo mocny, ale wyraźnie odczuwalny...i jak się potem okaże pomiędzy 33 a 40 km wiejący prosto w twarz...
Organizacja przed startem: perfekcja. Na kluczową linie metra na pewno wpuszczono o wiele więcej składów metra niż normalnie, bo pociągi wjeżdżają co 2 minuty. Mimo rekordowej ilości uczestników (ponad 36 tysięcy – maraton, półmaraton i sztafety maratońskie – startujących z tego samego miejsca w tym samym momencie) nie ma żadnego problemu z dostaniem się do strefy startowej. Jestem na miejscu o 8.25 (start 9.00) i sektory są puściutkie. O 8.50 jest już jednak taki tłok, że nie wszyscy mieszczą się w sektorach i czekają na chodnikach na start, aby wejść do sektora.
Start – jest przed mostem na który trzeba wbiec pod górkę. Okazuje się, że mój sektor (drugi) jest cofnięty o około 300-400 metrów od sektorów nieparzystych, które są na drugiej linii metra. Obie połówki mostu mają trochę inną trasę maratonu przez pierwsze 3 km (my startujemy dalej, ale oni za to po zbiegu z mostu obiegają rondo nadrabiając te 300-400 różnicy w ustawieniu). Wygląda to trochę dziwnie, ale po kilku minutach cały most jest już pełen ludzi i nie widać żadnego przesunięcia.
Przed samym startem zdecydowałem, że mimo choroby spróbuję pobiec pierwszą połówkę ciutkę szybciej niż mój rekord (w Oslo pobiegłem ją w ok. 1.39.30) i ja się da to pocisnąć w drugiej połowie, a jak nie to postarać się dotrzeć do mety w stanie mało uszkodzonym. Obiecałem żonie, że nie będę szarżował, bo jestem chory i zwalniam od razu jak się będę czuł słabo.
Start był trudny. Stanąłem w połowie sektora na czas 3.00-3.30 (M) / 1.30-1.45(HM) czyli gdzieś tak na 3.15-3.20 jak planowałem. Jakie było moje zdziwienie jak kilka minut przed startem pojawiły się 10-15 metrów przede mną oznaczenia pacemakerów na.. 3.30(M)/1.45 (HM). Przecież oni powinni stać na końcu tego sektora!!! Pierwszy kilometr to podwójna katastrofa – nie biegałem cały tydzień z powodu choroby, więc nogi miałem w ogóle nie rozruszane, dopadł mnie mega kaszel i ten tłum. Najgorsi byli ludzie biegnący obok siebie w linii – nie ma ich za bardzo jak wyminąć. Tempo – ok. 5.15/km mimo ostrej walki o pozycje.
W tym momencie już wiedziałem, że dogonić Hailego albo Paulę („catch me if you can” to hasło maratonu) będzie mi trudno.
5KM – cała pierwsza piątka to przebijanie się do przodu. Minąłem spokojnie ponad 1.000 biegaczy. Czas: 23:14 czyli za szybko, szczególnie biorąc pod uwagę pierwszą piątkę.
10 (23:38), 15 KM (23:07)– próba trzymania tempa ok. 4.40/km. Największym problem było to, że nie dało się w ogóle biec równym tempem – ciągłe hamowanie (bo tłum z przodu), przyspieszanie (żeby wyminąć) i ekwilibrystyczne przeciskanie się pomiędzy biegaczami.
Wniosek – na dużych maratonach, jeśli chcesz walczyć o wynik to stawaj z przodu. Inaczej – energia idzie w walkę o pozycje, a tempo jest cały czas rwane.
20KM (23:19)
Na tym odcinku padało i ulice były momentami mokre. Widziałem kilka nieprzyjemnych upadków. Na punkcie żywieniowym bodajże na 15km sam walczyłem o życie. Był to punkt z wodą i bananami. Banany były jednak – inaczej niż w Polsce – podawane w skórkach. Które to biegacze rzucali pod nogi. Połączenie mokrej nawierzchni, wody wylanej z kubków przy próbach picia, pustych kubków i setek skórek po bananach – masakra. Miałem taki poślizg jak w bajkach, szczęśliwie zakończony nadal w pozycji biegowej. Od tej pory omijałem punkty z bananami szerokim łukiem.
Na 16km była pierwsza zmiana sztafety i było dziwnie. Druga zmiana sztafet była najkrótsza (6km), więc trafiały się często 2 typy zawodników: sprinterzy lecący wśród maratończyków niczym kosiarka przez trawę (tempo na pewno poniżej 4/km), albo najsłabsze elementy (bo najkrótsza zmiana) tj. ledwo truchtające lub idące panie (w 95%) dodatkowo blokujące drogę.
Ostatnie kilometry przed połówka były dodatkowo trudne, bo w tysiącach półmaratończyków budziła się wola walki o wynik i ruszali do przodu tratując innych, albo nie pozwalając się minąć.
Pierwszy raz w biegu miałem sytuację, że próbowałem minąć zawodnika (postawny Aryjczyk) i zostałem odepchnięty do tyłu. Druga próba – to samo, ale byłem już przygotowany, więc się poprzepychaliśmy, ale przewaga masy (tak z 30kg) była po stronę mojego przeciwnika. Trzeci atak zrobiłem z zaskoczenia, pochylając mocno głowę i przeszedłem.
Nie wiem o co chodziło, ale może sobie wbił do głowy, że nie przepuszcza okularników albo facetów w czapeczkach...
21KM
1.38.20 Super.
25KM (22:45)
I zaczyna się rozluźniać. Można ruszyć. Rozpędzam się. Najszybsza piątka.
30KM (24:05)
Biegnie się nieźle, ale zaczynam słabnąć. Jem żele, ale zajmuje mi to aż 2,5km co ma wpływ na pewien spadek tempa.
Na 29km mijamy się z pierwszą kobietą (jest na 37km), za chwilę widzę, że biegnie Olga Kalendarova Ochal (4 miejsce). Zanim się zorientowałem, że to ona (nie wiedziałem że biegnie) to już się rozminęliśmy i nie zdążyłem jej zagrzać do boju. Niestety, nie wygląda rześko ale przewaga nad kolejną zawodniczką jest wyraźna.
35KM (23:50)
Wracamy na Prater. Długie nużące proste i same agrafki. Widać ludzi, którzy są już kilka kilometrów dalej. Wciągam ostatni żel.
Od 31km w parku leci z głośników muzyka klasyczna. Super.
Na 33km nawrotka i 7km prawie prostej drogi przez parki i wzdłuż kanału z kilkoma podbiegami. Wszystko pod wiatr. Masakra.
40KM (24:40)
Od 35km nogi robią się ciężkie, a od 38km zaczyna się człapanie. Nie ma ściany, ale nie ma też mocy. Wiatr i podbiegi dodatkowo dobijają. Odliczam do końca. Na 39km myślę, jakim to jestem idiotą, że zapisałem się na Maraton Karkonoski – dłuższy niż 42km (wydłużenie trasy o jakieś 3-4 km w tym roku), po bardzo trudnym podłożu, w górach, ze startem w Szklarskiej Porębie (a nie na górze)...
42,2KM (10:58)
Fantastyczna atmosfera. Wiwatujące tłumy. Nie ma w ogóle mocy. Mijam jakiegoś Afrykańczyka z niskim numerem (???) – wygląda jak na ostatnich metrach zdobywania ośmiotysięcznika. Chyba nie wie co się wokół dzieje. Już blisko. Dopinguje mnie żona, czerwony dywan i finisz.
3.19.41...
7 sekund wolniej od rekordowego Oslo...
Organizacja PO:
Wszyscy dostali fajne foliowe ubranka przeciwdeszczowe. Co prawda wsadziłem głowę w rękaw i się zaklinowałem, ale jak już poradziłem sobie z obsługą to było fajnie. Bo było zimno, wietrznie i padała lekka mżawka.
Do picia bardzo smaczna woda – wszystkie butelki były już pozbawione nakrętek – fajny pomysł. Od razu pijesz i nie chowasz dodatkowych butelek po kieszeniach, tak że na pewno starczy butelek dla wszystkich. Dodatkowo piwo bezalkoholoweJ
Niestety poszukując żony zupełnie wypadło mi, że po wyjściu ze strefy mety można pójść do miasteczka pobiegowego gdzie:
- zdaje się czip (nie zrobiłem tego i 7euro poszło)
- dostaje się (chyba) posiłek
Zmarznięty ruszyłem do metra i do hotelu marząc o gorącym prysznicu i... wyjątkowo nie o piwie, ale o gorącej herbacie. Chore gardło dostało popalić i odmawiało zimnych napojów...
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu wigi (2012-05-16,19:54): Nie rozumiem tylko po cholerę trzy razy pchałeś się na tego Aryjczyka - czyżby nie było miejsca, by ominąć go szerokim łukiem? Chyba nie biegliście wąską ścieżką nad przepaścią? A może to była sprawa honorowa? ;) grzes_u (2012-05-17,10:59): Właśnie to był cały problem do minimum półmetka - zero miejsca na wyprzedzanie. Tłum był tak gęsty, że gdy tylko była luka trzeba ją było wykorzystywać :) Jak widać - nie zawsze było to proste...
|