Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [48]  PRZYJAC. [172]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
raFAUL!
Pamiętnik internetowy
poalkoholowe bełkotliwe mądrości

Rafał Kowalczyk
Urodzony: 1978-01-26
Miejsce zamieszkania: Wrocław
190 / 217


2012-03-03

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
tydzień (czytano: 891 razy)



Czwartek
Szklarska Poręba. Dochodzi 18:30. Od dłuższego czasu powoli zapada zmrok. Człowiek nie zdaje sobie do końca z tego faktu sprawy, bo wszędzie wokół jaskrawym światłem świecą się kolorowe szyldy, przeróżne witryny i reklamy. Jest ich tak dużo w centrum tego niewielkiego turystycznego miasteczka, że ulice w zasadzie nie muszą być doświetlane lampami. Choć i tak oczywiście są. Ale tak po prawdzie, to za chwilę będzie już zupełnie ciemno. A zwłaszcza tam, gdzie zamierzam się wybrać.
Stoję na jakimś przedsklepowym parkingu i staram się zapamiętać jak najwięcej szczegółów dotyczących trasy mojej wyprawy z mapy, którą serwuje mi malutki ekran telefonu (!). Nie, nie zamierzam korzystać z GPS podczas biegu, to nie jest zgodne z zasadami PROFANY. I tak generalnie nie jest to cool. Po prostu nie mam dokładnej papierowej wersji mapy tego rejonu. No i naprawdę dawno tu nie byłem. A po ciemku wiele rzeczy wygląda inaczej, niż zwykliśmy je pamiętać.
Ruszam truchtem i wolniutko przemieszczam się ulicami, które wyprowadzają mnie z gąszczu wielobarwnych świateł, a następnie doprowadzają osiedlowymi ścieżkami na skraj lasu. Zatrzymuję się i wyciągam z kieszeni małą, ręczną latarkę - dokładnie tę, kupioną w OBI za grosze, a która tak świetnie sprawdziła się podczas pierwszych godzin Rzeźnika - ale jej nie włączam. Szlak jest … trudno mi znaleźć odpowiednie określenie na to, co widzę. Jest i błoto, i śnieg, kałuże i lód. Jest cudownie. Ciemno. Cicho. Inaczej. Dla mnie w jakiś sposób groźnie. Jestem przecież miejskim dzieckiem. I równie miejskim biegaczem.

Odkąd tylko wsiadłem do przedpołudniowego autobusu jadącego do Jeleniej Góry jestem mocno podekscytowany. Po drodze bacznie obserwuję wzgórza, pola i las. Przyglądam się nawierzchni i staram się ocenić warunki panujące w wyżej położonych miejscach. Jest raczej ciepło, ale brzydko. Resztki śniegu topią się, no i gdzieniegdzie pojawia się mżawka lub mgła. Zresztą całość można dobitnie opisać jednym słowem – wilgoć. Kiedy zbliżam się do miejsca przeznaczenia na horyzoncie dzieje się coś dziwnego. W nisko zawieszonych chmurach tworzy się taka niby dziura, która wpuszcza trochę niemrawego światła słonecznego w tę wszechobecną dzisiejszego dnia posępną szarugę. To światło wyłania z nijakości krajobrazu Karkonosze. Ośnieżone jeszcze. Tak dawno nie byłem w górach, że ten być może banalny obrazek powoduje, iż włosy mi się jeżą na karku. Nie mogę oderwać wzroku.

Wbiegam na szlak. Bardzo powoli. I ostrożnie. Podłoże jest dziwne. Raz but zapada mi się w błocie, a innym razem ślizga na lodzie ukrytym w kałuży. Nie do końca widzę na co trafiają podeszwy moich Adizero XT. Raczej ryzykuję. Kilkakrotnie staw skokowy wykręca się ponad miarę, kiedy źle oceniam głębokość miejsca lądowania stopy. Mimo to, wciąż nie włączam latarki. Wiem, że oczy wkrótce przyzwyczają się do ciemności, źrenice skrajnie rozszerzą i będę w stanie odróżnić to, po czym stąpam - biały śnieg i lód od innej, zdecydowanie ciemniejszej i ziemistej nawierzchni. Mija kilka chwil. Delikatnie stawiam krótkie kroki, choć czasem z przymusu też dłuższe susy, ale chyba zaczynam łapać przyjemny i lekki rytm. Choć jestem pewien, że wyglądam jakbym biegł na szpilkach. Zatrwożony. Nabuzowany adrenaliną. Zmysły wyostrzają się do granic możliwości. Ma to swoje dobre strony i te gorsze. Każdy nieznany odgłos i dziwny cień jest interpretowany przez mózg jako potencjalne zagrożenie. A wyobraźnia robi swoje. Co chwilę wydaje mi się, że widzę sylwetki jakichś ludzi lub przemykające przez drogę zwierzęta. Ale nie. Tak naprawdę jestem zupełnie sam. Sam na dość sporej powierzchni terenu. Miła perspektywa. Uśmiecham się do siebie. Garmin odklikuje kolejne kilometry. Mijam kilka rozwidleń i staram się zapamiętać te miejsca oraz trzymać zasady – biegniesz główną i odbijasz wciąż do swojej prawej. Prawdopodobnie wrócę tą samą drogą. Stwierdzam, że nie znajdę bez mapy miejsca, które miało mi otworzyć zaplanowaną wcześniej pętlę. To i tak nie ma znaczenia, bo w tych ciemnościach wszystko wygląda raczej tak samo.
Kilometry naprawdę prędko zlatują. Może nie da się napawać widokiem gór, ale ukształtowanie terenu i trudna nawierzchnia zmusza do ciągłego skupienia. Baniak jest zajęty i czas w subiektywnym odczuciu płynie szybciej. Dodatkowo powietrze jest orzeźwiające i nie czuje się zmęczenia. Nawet na długich podbiegach. A tempo jest całkiem przyzwoite – jak się okaże 5:30/km w średniej za całość. Za te 20 km prawdziwej uczty biegowej.
Myślę tak sobie, że w dużej mierze doświadczam tego samego, co na wspomnianym wcześniej biegu Rzeźnika. Oczywiście nie ma innych zawodników i nikt nie mierzy mi czasu. Nie ścigam się. Ale reszta się zgadza. Może jest nawet lepiej. Jestem zdany tylko na siebie. I sam kreuję trasę. Może to jest jakiś trop – odpuścić komercyjne imprezy i robić to sobie samemu. Lub w małej grupie. Nie jestem pewien czy wyniki osiągane w danych imprezach coś dla mnie jeszcze znaczą. Bo to, że mogę się pochwalić udziałem i ukończeniem danych zawodów już dawno nie. Zwłaszcza, że tym samym może się poszczycić połowa biegowej Polski.

Sobota
Dochodzi czwarta. Czwarta rano - tak dla ścisłości. Wracam kompletnie nawalony autobusem nocnym, który – w co święcie wierzę – ma zawieść mnie w okolice osiedla, gdzie znajduje się coś, co obecnie nazywam swoim domem. Byłem na koncercie i posłuchałem trochę dobrego i ostrego rocka. W towarzystwie kolegi, kilku muzyków i …jedenastu piw. Jest naprawdę dobrze, tylko chce mi się już bardzo spać.
Trzynasta. Przez niedokładnie zasunięte zasłony wpada snop słonecznego światła. Kiedy ląduje na mojej twarzy, zmusza mnie, mimo wszelkich oporów, do wstania z łóżka. Jest strasznie późno i jestem z tego faktu mocno niezadowolony. Byłem umówiony, żeby pomóc współtowarzyszowi wczorajszo-dzisiejszej imprezy w pracy. O 10.30 – tak dla ścisłości. Ubieram się myjąc zęby i mocno spóźniony biegnę na spotkanie długo trzymając w ustach potężną dawkę palącego śluzówkę Listerine.
Czternasta. Jemy pizzę z okropnie tłustym gyrosem, diabelskim keczupem, a wszystko to zagryzamy frytkami. Zajebista uczta, nie? A ja się dziwię, że mi waga rośnie zamiast spadać współmiernie do tygodniowego kilometrażu.
Jest kac, musi być kara.
Piętnasta. Robię sobie godzinny spacer. Mamy piękną pogodę. Szyld przy aptece, którą mijam po drodze pokazuje 17 stopni. Wypijam mocną kawę i z litr jednego z tych ohydnych napojów energetycznych.
Osiemnasta. Przebieram się w rajtki i jedną bluzę z długim rękawem. Wciskam słuchawki do uszu i wychodzę na trening. Jestem kompletnie oszołomiony temperaturą, resztkami promili, z którymi wciąż walczy wątroba i całą masą kofeiny krążącą we krwi. Tętno spoczynkowe 105 (to informacja dla Zbiga, który wierzy, że ma to jakiekolwiek znaczenie). Truchtam. Po chwili odpalam muzykę.
Osiemnasta piętnaście. Jakoś się tak rozpędziłem i sobie biegnę. Nie wiem ile, bo nie patrzę na Garmina. Po prostu sobie grzeję tyle, ile określam tego dnia na „przyjemnie”. Ale jest raczej szybko niż wolno. I tak sobie przebieram nóżkami, przeskakuję to i owo, skręcam tu i tam, i śpiewam sobie na głos, co wzbudza - nie wiedzieć czemu – absolutne zdziwienie u innych użytkowników parku wschodniego. Robi się ciemno, więc po pewnym czasie decyduję się na ostatni szybki, a szybszy niż inne, kilometr, który zakończy tę zabawę.
Dziewiętnasta. Przeglądam zapis z Garmina. Okazuje się, że w trakcie tego kilkunastokilometrowego „treningu” pokonałem w ciągu 5km w czasie 20:04. Na luzaku. Na kacu. Śpiewając. Ostatni z tych pięciu kilometrów przebiegłem w 3:48. Chyba się zepsuł ten Garmin.
Dziś rano we Wro był bieg. Oczywiście nawet gdybym chciał w nim wziąć udział, to i tak pewnie bym zaspał. Nie to akurat jest ważne. Nie sądziłem, że można sobie samemu skutecznie zrobić zawody, i że jest to takie przyjemne. A może jest to jakiś trop. Odpuścić zupełnie te imprezy komercyjne. A w ramach rywalizacji - w takim układzie - należałoby wyzywać rywali na „prywatny” pojedynek typu: one on one.



Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga







 Ostatnio zalogowani
BuDeX
00:12
kos 88
23:49
mariuszkurlej1968@gmail.c
23:22
fit_ania
23:21
Świstak
22:54
Robak
22:37
szalas
22:34
staszek63
22:06
uro69
22:01
edgar24
22:00
elglummo
21:57
marekcross
21:36
Beata72
21:26
jacek50
21:01
JW3463
20:50
Jerzy Janow
20:32
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |