2012-02-08
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| zło (czytano: 844 razy)
Poniedziałek
Minęło właśnie 21 dni od mojego ostatniego treningu. Od jakiegokolwiek treningu. Przez bite trzy tygodnie nie zrobiłem nawet pompki. I na dodatek to jeden z tych dni, podczas których mam ochotę kopać „z karate” losowo wybranych przechodniów na ulicach. Nawet dzieci. Czasem zwłaszcza je. Na szczęście jestem człowiekiem (wiem, że niektórzy się nie zgodzą, bo zazwyczaj zwą mnie padalcem, świnią i robakiem) i nie biję innych. No, ale tak czy inaczej to „zło” trzeba trochę sobie jakoś humanitarnie spuścić.
Wszyscy ostatnio strasznie biadolą jak to jest zajebiście zimno na treningach. Nie miałem okazji sprawdzić. Wprawdzie nie mogę jeszcze biegać, ale widzę, że jest sucho i świeci słońce, a ja mam rolki. Ubieram się i wychodzę ocenić te mrozy. Jeżdżę sobie 30 minut – niestety nie mogę przeholować. Z wiatrem jest fantastycznie, pod wiatr trochę mniej. Ale faktycznie, płuca w tej temperaturze dostają za swoje. 30 minut – mało mi. Zaczynam kombinować, co by tu jeszcze.
Pada na osiedlową siłownię. Taką z zardzewiałym żelastwem na sztangach i dziurawą wykładziną. Znajduje się w budynku pobliskiej przychodni, a w zasadzie pod nią. W piwnicy. Odkąd staram się wprowadzić wersję minimalistyczną w każdą dziedzinę swojego życia (prócz picia, ma się rozumieć) to muszę też zrezygnować ze snobistycznej fitnessowni, w której wyżywałem się do tej pory. Osiedlowa „pakernia” będzie w sam raz. Nie zastanawiając się wiele kupuję karnet BO. Mogę teraz popierdalać od 8-22, kiedy tylko najdzie mnie ochota. Lub „zło”. Zaczynam od rowerka. 40 min. Kałuża. Potem trzaskam dwudziestominutowy marsz pod 15% nachylenie na bieżni mechanicznej. Mało. Kilkudziesięciominutowa obwodówka ze sztangielkami. Na koniec…na koniec ciemnieje mi przed oczami i kurczowo chwytam się maszyny do wyciskania na nogi próbując nie zjechać. Na szczęście nikt tego nie widzi, bo jest pora obiadowa i jestem sam. Nie kumam tego zasłabnięcia. Że niby jeszcze nic nie jadłem? No logiczne, przecież się odchudzam.
Wtorek
30 minut na rowerku. I…i…i w końcu decyduję się na pierwszy bieg. Truchcik. Na bieżni mechanicznej. Tylko 7km. Ale i tak jest bosko. Orgazmiaszczo wręcz. Tyle, że mało. Na koniec…aaaa nie, wcześniej obwodówka ze sztangielkami. A (dopiero teraz) na koniec…robi mi się ciemno przed oczami i kurczowo…nie to już było, co nie? Tym razem zdążyłem jednak usiąść na ławeczce do wyciskania sztangi. Są pakerzy, więc nakrywam głowę ręcznikiem, tak dla niepoznaki. Nie wypada przy nich zemdleć. To by mi co najmniej spaliło miejscówkę.
Środa
Dziś ciężary. Tylko ciężary. W siłowni jest dwóch pakerów. Ale takich przez duże p. Mają – na przykład - większe bicepsy niż ja uda. Razem wzięte! Trochę drwią kiedy chaotycznie poruszam się po pomieszczeniu z najmniejszymi lub prawie najmniejszymi sztangielkami i samym gryfem. Patrzą na te moje chude szkity i się chichrają. Tyle, że ja mam specyficzne podejście do podnoszenia ciężarów. Nie robię przerw między ćwiczeniami. To znaczy robię – odpoczywam po serii danego ćwiczenia wykonując inne. Oczywiście z pełnym zaangażowaniem. Przerwy są cholernie nudne. A tu dodatkowo piździ, bo to przecież piwnica. Zresztą, kto to widział, żeby podczas biegu odpoczywać zatrzymując się? Jak robisz interwał, rytm czy tempówkę to naturalnym jest, że odpoczywasz aktywnie. W truchcie. Po takiej półtora godzinnej mojej zabawie z ciężarkami pakerzy już się nie podśmiechują. Za to jeden zadaje mi pytanie czy jestem z Krakowa. Mówię - nie, a czemu? Pokazuje palcem na moją koszulkę z maratonu Cracovia. Bo, tu Cracovia nie jest mile widziana, ziomuś – wyjaśnia. O nie, tłumaczę. To nazwa własna imprezy. Z klubem piłkarskim nie ma nic wspólnego. Ja jestem z Wrocławia, a pracuję w Gdańsku, jestem typowym swojakiem – silę się na luzacki wyraz twarzy. Paker myśli przez chwilę…maratony biegasz? – pyta. No, i jeszcze ultra, odpowiadam. A co to te ultra, drąży temat. No… to więcej niż maraton, np. sto kilosów – zaczynam się chwalić. I biegasz sto kilometrów? Bez przerwy? No tak, jasne – wyjątkowo kłamię prężąc łydkę. Spoko ziomuś. To na razie, kończy rozmowę, zerka na mnie spode łba i wychodzi. I znów robi mi się ciemno przed oczami. Jutro w razie czego założę koszulkę z Rzeźnika.
Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga |