2011-09-23
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Koszmar z ulicy Wiązów 2 (czytano: 2174 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://www.youtube.com/watch?v=bpTW0DdyMaA
Najbardziej przerażającym dla mnie horrorem jest „Koszmar z ulicy Wiązów”, ponieważ nie da się nie spać, a morderca- Freddy Krueger zabijał właśnie we śnie…
Właściwie bez większych nerwów oczekiwałam tego co nieuniknione- IV. Mistrzostw Polski w Biegu 24 godzinnym i mojego koszmaru niespania. Przygotowania rozpoczęły się wyjątkowo wcześnie, gdyż w czwartek. Nie cierpię pakować się i zawsze robię to na ostatnią chwilę. Tym razem, w celu nie wywoływania niepotrzebnego napięcia, wszystko przygotowałam wcześniej. Prognozy zapowiadały się dobre 22-26 stopni, bez deszczu, dlatego postanowiłam ograniczyć bagaż do niezbędnego minimum, co oznacza: 3 pary-krótkie spodenki, 1 getry do biegania, 1 para rękawiczek, z 6 koszulek, 2 pary spodni dresowych, 2 bluzki z długim rękawem i stójką, 2 czapeczki, 2 pary butów, skarpetki, bielizna- cały worek, kurteczka do biegania.
W piątek zrobiłam wycieczkę do najbliższego supermarketu i uzupełniłam zapasy- głównie chleb, mięso i woda. Plan był taki, aby po powrocie z 2 dni nie wychodzić z domu, spać i wstawać tylko do łazienki. Wieczorem pojechałam do Katowic. Myślałam, że wyśpię się porządnie i rano bez nerwów pojadę na zawody. Niestety przeliczyłam się, noc minęła tragicznie, budziłam się co godzinę i łącznie może wyszło z 4 godziny snu. Wstałam wymęczona po 8.00 na hotelowe śniadanie, następnie jeszcze do sklepu po świeże banany oraz napoje z kofeiną i przyjazd na Dolinę 3 Stawów.
W zasadzie nic nowego na ten bieg nie wymyśliłam, postanawiam powtórzyć plan z zeszłego roku.
Godzina 12.00 start… 66 osób zdecydowało się podjąć wyzwanie, kilka nowych twarzy, ale w większości starzy wyjadacze. Żadne osiągnięcia i tytuły nie miały w tamtej chwili znaczenia, każdy bieg jest inny i zaczyna się wszystko od początku. Przez pierwsze godziny świeciło dość mocno słońce, ale było też trochę cienia. Biegło mi się tak jak zwykle na wstępie- ociężale, topornie, czas jakby stał w miejscu. Najważniejsze to jak najmniejszym kosztem przemieszczać się do przodu. Zwalniałam na nawrocie- zakręcie, aby nie rozwalić sobie stawu kolanowego. Biegłam z Alą i Grzesiem W., czasami Jarema się dołączał. Pierwsza dycha w 55 min., 20km. w 1.50h., maraton trochę poniżej 4 godzin. Nudnawo… więc trzeba było zająć czymś myśli, ale ciężko się na czymkolwiek skupić. W ślad za Alicją próbowałam różańca, jestem raczej osobą niewierzącą, (a w zasadzie mi wszystko jedno), ale modlitwa działa jak mantra.
No i w końcu nastało to, czego od 5 godzin wyczekiwałam- zachód słońca. Była moc… zaczęłam czuć się tak, jakbym dopiero wstała z łóżka, po prostu zaczęło się bieganie.
100 km. przebiegam w 9.29. z groszami, po 12 godzinach ok.123-124 km. Po 15 godzinach- 150 km. Nagle poczułam silny ból- co jest ?! Okazało się, że staw skokowy spuchł mi od chipa i mam w tym miejscu siniaka. Szybko przełożyłam rzep na lewą nogę, a prawą posmarowałam altacetem i połknęłam 1 pigułę przeciwbólową. Po 1 okrążeniu ból minął. Po jakimś czasie popatrzyłam na swoje ręce i znowu- co jest! Dłonie były całe we krwi, nawet trochę numer startowy poplamiłam. Zlokalizowałam źródło krwawienia- palec… ehh, chyba puszką sobie przecięłam.
Między 160-190 km. nie pamiętam dokładnie co się działo, wiem tylko, że myślałam o tym- jeszcze maraton- będzie 200 i teoretycznie powinno być z górki. Tempo biegu spadło. Nadszedł 190 km. 20 godzina biegu, czyli dokładnie tak samo jak rok temu. Różnica polegała na tym, że nic mi nie dolegało, stopy całe, nie było żadnego bólu. Problem polegał na tym, że od doby nie spałam i byłam z tego powodu wyczerpana. Cała energia zużywana była na utrzymanie głowy w pionie. Przyszedł czas na zmianę taktyki. Decyduję się na przebiegnięcie 220km., 12 okrążeń- czyli jakkolwiek 3 okrążenia w godzinę musiałam robić.
7,5 km. na godzinę nie brzmi imponująco, ale zważywszy na to, że najchętniej położyłabym się na trawniku i tak głęboko zasnęła, że nawet mix kosiarzy i przejeżdżających co 2 minuty śmieciar nie byłyby w stanie mnie obudzić- zmienia to postać rzeczy. Żołądek zawiązał mi się na supeł, więc kalorie przyjmowałam już tylko w postaci płynów. Myślę, że w całym biegu zjadłam: 1-2 pomarańcze, 2 kawałki arbuza, 4 kostki czekolady, ok. 10-20 ciastek, ok. 20 bananów oraz 2 małe kanapki z dżemem i pół kromki z wędliną, wszystko praktycznie konsumowane w biegu- przynajmniej miałam zajęcie podczas wielogodzinnego przemieszczania się po asfalcie.
W ostatnich godzinach, pod koniec każdego okrążenia trochę chodziłam, na 2-3 minuty siadałam na krzesełko, aby choć na chwilę zamknąć oczy. Dłużej nie miałoby to sensu, gdyż ciało szybko sztywnieje i nie można dopuścić aby ostygło. Gdy próbowałam szybciej biec, to włączały się problemy z oddychaniem, więc tempo miałam żółwie. Zaczęły drażnić wszelkie bodźce, nawet to, że ktoś biegnąc obok rozmawia.
Wreszcie 217,5 km.- nowa życiówka (i nowy rekord PL. kobiet), przeszłam do marszu, nie zaryzykowałam wywrotki na sam koniec, zostało mi ok. 40 min. Szłam do końca z Robertem i Adamem, czekając na najmilszą chwilę takiego biegu- ostatnie odliczanie i gwizdek. Do ławeczki zabrakło nam z 5 metrów, więc usiedliśmy na asfalcie, czekając na sędziów.
Łącznie wyszło 220km. 676m., czyli do wyniku z zeszłego roku dorzuciłam 3,5 km. Dało to 3 miejsce w open, dowiedziałam się o tym po biegu. Kiedy przebiegało się przez bramę, tablica z wynikami szybko przełączała się na kamerę (przekaz szedł na żywo), więc ostatni raz na wyniki patrzyłam o północy.
Przed dekoracją siedziałam na krzesełku, przebrałam się i opatrzyłam zadrapania: jedna większa krecha pod biustem, palce opuchnięte, trochę wody pod skórą, czyli w sumie nic. Bolało całe ciało, zakwaszone były ramiona i brzuch. Na podium ciężko mi się wchodziło, ciało zesztywniało i nie chciały za bardzo zginać się kolana. Robert pomógł zdjąć mnie z pudła. Zostałam na noc w Katowicach, trochę podrzemałam i wieczorem wybrałam się po jedzenie. Zjadłam sałatkę grecką, ciepłe posiłki jeszcze nie wchodziły. Oglądałam fragment tańca z gwiazdami, ale po kilku występach wyłączyłam telewizor i zasnęłam. Obudziłam się o 6.30, ciężko było się podnieść, ale przynajmniej ręce i brzuch już nie bolały. Wyjęłam moją tajną broń- tajską maść tygrysią. Ma ona działanie przeciwbólowe i mocno chłodzące. Poczułam się jakbym nogi wsadziła do zamrażalki, ale najważniejsze, że mogłam normalnie chodzić, nawet po schodach! ( i mam na to świadków ;-) ) W tym miejscu wspomnę też o majtkobiegach (ze sklepbiegacza.pl w Katowicach), czyli o spodenkach damskich z wszytymi majtkami, które mogę śmiało polecić. Po prostu rewelacja! Przebiegłam w nich cały bieg, 220 km. a pachwiny ani nie tknięte! Wcześniej próbowałam różnej bielizny, smarowideł i zawsze było zaczerwienie, a tym razem nic.
Około południa zjadłam w końcu 1 ciepły posiłek, odzyskałam apetyt. Przyjechał po mnie Tomek. Był zaskoczony gdy pokazałam mu w jakim stanie są stopy (efekt 2 maści i kajaków startowych większych o 3,5 numeru od butów do chodzenia). Jego zdaniem nie widać było po mnie, że cokolwiek biegłam, ale spojrzenie miałam takie, jakbym z tydzień nie spała...
Powoli wracam do normy, we wtorek mogłam już podskoczyć bez bólu, dzisiaj nawet trochę podbiegłam, bo kończyło się zielone światło na przejściu ;-) Przez te dni nic mnie nie bolało, tylko czułam się osłabiona, ospała, budziłam się już zmęczona, męczyła mnie dłuższa rozmowa przez telefon.
Jeżeli chodzi o mój start: nie jestem zadowolona, ale też nie jestem niezadowolona, po prostu pobiegłam na swoim aktualnym poziomie, nie zaskoczyłam w żaden sposób siebie. Z ciekawych rzeczy na pewno były opowieści Pani profesor z AWF Katowickiego, która znała Basię Szlachetkę i innych ultrasów. Te osoby znamy przez pryzmat ich wyników, a po raz pierwszy słyszałam historię jak to wyglądało z boku. Ile takie starty kosztowały wysiłku i poświęcenia, z jakimi problemami borykali się zawodnicy, którzy robili dokładnie to, co my teraz.
Podziękowania: dziękuję mojemu klubowi AZS AWF Katowice oraz sklepbiegacza.pl za pomoc w przygotowaniu do Mistrzostw Polski w Biegu 24 godzinnym.
Grzesiu F.--> dziękuję za filmik (końcówka dekoracji), to na pewno cenna pamiątka dla mnie
Robertowi --> tradycyjnie za wsparcie
Innym zawodnikom, Zenkowi, kibicom, organizatorom i wolontariuszom --> po prostu, że byliście i razem mogliśmy przeżyć tę wspaniałą przygodę
Na zdjęciu (fot. Damek), ja i Adam Jagieła (MP z 2010 roku, z życiówką ponad 241 km! )
w linku- niedzielne wspomnienie :-)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu DamianSz (2011-09-23,15:26): Zastanawiam się gdzie są granice Twoich możliwości,bo jestem pewien, że jeszcze bardziej wyśrubujesz ten rekord.
Gratulacje. Cieszę się, ze mogłem kiedyś z Toba rywalizować podczas biegu 12 h sopel (2011-09-23,20:07): Przeczytałem Twoją relację z zapartym tchem ! :) Olu nie wiem jak Ty to robisz, ale jestem pod ogromnym wrażeniem i gratuluję Ci serdecznie życząc dalszych Mega sukcesów ! :) zbig (2011-09-23,20:53): Gratuluję. lipton65 (2011-09-23,21:06): Na mnie robi to niesamowite wrazenie ,jestem pelen podziwu i gratuluje adamus (2011-09-27,21:24): Widok jak schodzisz z podium po dekoracji: NIEZAPOMNIANY:))) Jeszcze raz Gratuluję !! sxi555 (2011-09-27,21:43): ale przynajmniej wdrapałam się na podium sama :-)
|