2011-05-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Chyba przestajemy się lubić z maratonami... (czytano: 701 razy)
Wczoraj "zaliczyłem" kolejny w życiu maraton. Trzeci w ogóle, ale drugi uliczny z atestem.
"Zaliczyłem" - chyba tyle wystarczy napisać. Cel nie został osiągnięty (zejście poniżej 3h), poprawiłem jedynie życiówkę o 8 minut. Chyba przestajemy się lubić z maratonami...
Dobrze że są inne dystanse, w których się bardzo dobrze czuję i potrafię mocno powalczyć. Maraton na razie nie daje mi tej satysfakcji - na 15 km przed metą tracę inicjatywę i nie mogę już bronić miejsca ani atakować.
Ale we wczorajszym biegu maratońskim odnalazłem trochę plusów:
- w porównaniu z ubiegłorocznym wrocławskim - nie miałem tak brutalnego zderzenia ze ścianą (zwątpienia były, zwłaszcza na 3 pętli, ale nie przybrały postaci ściany - po prostu wolniej biegłem, ale jednak biegłem)
- tuż po biegu byłem wyczerpany, ale był to stan dosyć krótki, następnego dnia czuję siły jakbym wczoraj przebiegł tylko jakąś szybszą 10-kę (po maratonie wrocławskim czułem się mocno "poobijany"
- nie mam żadnych, ale to żadnych dolegliwości typowych dla maratonu (brak obtarć, jakiegokolwiek bólu kolan, kostek, stóp - nic a nic)
- bieg odbywał się w niemałym upale, a jednak nie miałem problemów z pragnieniem.
Szczerze mówiąc, założyłem sobie ambitny plan łamania 3h, kusiły mnie do tego wyniki w innych moich biegach i mój stan po nich (szybka regenaracja).
Ale jednak maraton ma swoje prawa. Podstawowym prawem jest chyba to: SZYBKI START = SZYBKI KONIEC (SIŁ). Prawie wszyscy wyprzedzający mnie po 25 km zaczynali bardzo powoli. Moim sposobem na osiągnięcie celu był bieg w tempie 4:10/km, ale początek poleciałem z czołówką (wymieszaną z grupą biegnącą na 10 km) w tempie grubo poniżej 4 min/km. Nim się opamiętałem, było już chyba za późno (a tak komfortowo się biegło)...
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |