2011-03-28
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Zaufałem ekspertom i… złamałem 1:35 ! (czytano: 857 razy)
Tak, zrobiłem to ! We wczorajszym 6.Półmaratonie Warszawskim uzyskałem czas 1:34:15, co oznacza poprawienie dotychczasowej „życiówki” o prawie 3 minuty ! Zawdzięczam to niewątpliwie, 3-tygodniowym treningom wg zaleceń Kamili Gradus (była rekordzistka Polski w półmaratonie) oraz Darka Kaczmarskiego (PB w maratonie – 2:14). Chwała i wielkie podziękowania Wam za to ! Mogę teraz z czystym sumieniem – po sprawdzeniu na sobie – polecić taki cykl treningowy każdemu biegaczowi, który planuje uzyskać w maratonie (w perspektywie najbliższych kilku tygodni) wynik na poziomie 3:30, 3:00 lub 2:40. W moim przypadku chodzi oczywiście o ten pierwszy rezultat, co zostanie zweryfikowane 17 kwietnia na maratonie w Zurichu…
Wracając do warszawskiego półmaratonu to przed biegiem nie bardzo wiedziałem na co mnie stać. Ostatni, trzeci tydzień „gradusowych” treningów nieco odpuściłem, gdyż zacząłem odczuwać wyraźne oznaki zmęczenia, a przecież każdy maratończyk wie, że lepiej być niedotrenowanym, niż… „zajechanym” . Poza tym, dwójka wspomnianych ekspertów napisała plan treningowy raczej dla „uśrednionego” biegacza, ale z pewnością nie 50-letniego ! Tak więc, pierwszy i drugi tydzień zalecanego planu treningowego wykonałem w 100 %, to trzeci już w około 70-80 proc. Jak się okazało, było to dobre posunięcie, gdyż dzięki temu przystąpiłem do biegu w miarę świeży i głodny biegania… I to aż za bardzo ! Oto bowiem wskutek namowy dużo lepszego ode mnie kolegi tak się podpaliłem, że pierwsze trzy kilometry – w końcu niezwykle ważne – poleciałem w grupie na 1:30, co oznaczało bieg w średnim tempie 4:00 - 4:05 min/na kilometr ! Gdy zaczęło mi brakować tchu zorientowałem się, że to jednak nie było moje tempo. Jeszcze nie tym razem… Myślę jednak, że ten bezsensowny sprint na pierwszych kilometrach kosztował mnie utratę sporej porcji energii, której mogło mi zabraknąć w końcówce. Później, zwolniłem do założonego przed biegiem tempa na 1:35 godz. Niestety, wciąż biegło mi się źle… Było naprawdę zimno (w cieniu 1-2 stopnie), a ja biegłem tylko w podkoszulce i krótkich spodenkach. Poza tym, nogi miałem ociężałe i nie wiedzieć czemu trochę drętwiały mi łydki. Od 5 km dokuczała mi lekka kolka. W dodatku, wskutek zwalniania do wcześniej założonego tempa, ciągle mnie wyprzedzali mocniejsi biegacze i chwilami miałem wrażenie, że jestem już gdzieś w ogonie peletonu. ..O dziwo, przełamanie nastąpiło na 10 kilometrze wraz z pokonaniem ulubionego mostu biegaczy w Warszawie, czyli mostu Świętokrzyskiego. Tam na pomiarze czasu zorientowałem się, że mimo wspomnianych dolegliwości i mojej głupoty na wstępie jest dobrze i biegnę w tempie rekordowym… To mi trochę poprawiło humor, do czasu jak nie minął mnie lekko i swobodnie jakiś Włoch – na oko z dychę starszy ode mnie ! Cholera, chyba już po mnie, pomyślałem wtedy wbiegając właśnie w Łazienkowską koło stadionu Legii. Wprawdzie balonik pacemaker’a z czasem 1:35 wciąż jeszcze widziałem, ale przede mną był najtrudniejszy odcinek trasy, czyli kilka kilometrów Wisłostradą – jak zawsze z dużym wiatrem, długim tunelem i dwoma koszmarnymi podbiegami… Z poprzednich lat wiedziałem, że na tym odcinku wszystko się rozstrzygnie. Jak utrzymam się w odległości wzrokowej za „moim” balonikiem, będzie dobrze. Jak balonik mi „odfrunie” to razem z moją życiówką… Na szczęście tym razem, wiatr nad Wisłą był mały, a w tunelu wstąpiły we mnie jakieś dodatkowe siły. Na morderczym podbiegu ulicą Sanguszki, wciąż widziałem „mój” balonik – w odległości 100-150 m z przodu. Gdy wybiegliśmy na płaski teren (19 km) już wiedziałem, że jak się nic nagłego nie wydarzy będzie nowy rekord… Nic się nie wydarzyło, a ostatni kilometr pokonałem po raz pierwszy w życiu nie „na maksa” lecz w iście honorowym tempie zwycięzcy, mając na uwadze wskazówki moich ekspertów, aby „nie przeginać”, gdyż półmaraton miał być tylko generalnym sprawdzianem przed kwietniowym, maratońskim egzaminem. Niemniej, okazało się, że bardzo udanym…
Reasumując, myślę, że pobiegłem na jakieś 95 % moich aktualnych możliwości, a zejście poniżej 1:34 było absolutnie w moim zasięgu. Zwłaszcza gdyby nie ten idiotyczny sprint na początku biegu… Poza tym, w moim przypadku uzyskanie takiego wyniku bez tych 3 tygodni szybkościowo-tempowych treningów wg wskazówek Kamili Gradus i Darka Kaczmarskiego byłoby z pewnością niemożliwe. Muszę też podziękować moim biegowym przyjaciołom, którzy trzymali za mnie kciuki – zwłaszcza Tomkowi, Rufi oraz Heniowi, który sam niestety "poległ" na podbiegu w tunelu wskutek odnowionej kontuzji kolana, a też biegł na nową życiówkę... Dzięki Wam wielkie !
Jak z powyższego wynika, mały „półmaratoński” egzamin już zdałem, a ten zasadniczy będzie miał miejsce na szwajcarskiej ziemi 17 kwietnia. Na koniec, jeszcze mała konstatacja… Oto, sześć lat temu wystartowałem sobie w pierwszym Półmaratonie Warszawskim kończąc go w czasie 1:44 godz. Teraz, będąc o 6 lat starszy pokonałem ten sam dystans o 10 minut szybciej ! I niech ktoś mi teraz powie, że regularne bieganie nie odmładza ! Dlatego, dziewczyny w każdym wieku - biegajcie !!!
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora henioz (2011-03-28,12:41): Gratuluje kolejnej życiówki.
PS. Wiedzieć czemu. Skoro się podjąłeś roli przewodnika po trasie półmaratonu i zrobiliśmy spacerem ok 12 km to już wiesz. Dziękujemy za wycieczkę. Marta, Irek, Heniek. tdrapella (2011-03-29,08:33): Brawo Krzysiek! Fajnie jest pobic zyciowke i czuc, ze sie moglo jeszcze troche szybciej! Trzymam dalej kciuki za Zurych. Oj bedzie sie dzialo! :))
|