2010-03-29
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Warszawa odczarowana - 1:39:14 (czytano: 1765 razy)
Podobno za metą promieniałam i promieniowałam na wszystkie strony. To możliwe. Bo jak tu nie promienieć, kiedy wreszcie przysla wiosna, a ja zrobiłam dwie rzeczy za jednym zamachem i to w jak najlepszym stylu.
Po pierwsze - tak wreszcie!!! - nie tylko udało mi się poprawić życiówkę w półmaratonie (21,0975 km, tak dla przypomnienia). I to nie o sekndę czy dwie, ale od razu o prawie dwie minuty (bez 6 sekund). Co oznacza, ni mniej ni więcej, tylko złamanie magicznej bariery 1:40. Wynik 1:39:14 netto i 1:39:38 brutto to ukoronowanie tych wszystkich zimowych treningów, tego biegania przy -26 stopniach, tego upartego przedzierania się przez zaspy, scigania na lodzie i w mrozie na Targówku, wstawania o 5 z minutami, w ciemnościach egipskich, śmiesznych podskoków na zmrożonych chodnikach i litrów potu wylewanych na nienajmilej pachnących klubowych bieżniach. I dla tej chwili - warto było :) Bo wygrałam z ograniczeniami własnej fizyczności, własnego ciała, umówmy się nie najzwinniejszego i nie najlżejszego...
A druga rzecz? Była i druga, a raczej - drugie dno tego biegu. Ja uwielbiam biegać w Warszawie. Bardzo lubie imprezy Fundacji Maratonu Warszawskiego, bo to ludzie, którzy wiedzą, jak zrobić dobrą imprezę na przyzwoitym poziomie. Ale do tej pory w tych warszawskich imprezach nie udało mi się zrobić życiówki (nie liczę debiutu maratońskiego, ale to byla życiówka debiutancka). Dwa razy na PMW chciałam walczyć o dobry wynik i dwa razy daleko przed meta musiałam uznać wyższość dystansu. Dlatego do V Carrefour Półmaratonu Warszawskiego podeszłam z rezerwą. Juz nie mówiłam o życiówce, nie mówiłam o łamaniu czegokolwiek. Po ciężkim zimowym treningu i próbie w Wiązownie wiedziałam, ze chcę pobiec najlepiej jak umiem, ale bez zarzynania się.
Walka toczyła się w mojej głowie. O, w tym miejscu rok temu już się ledwo ruszałam - wczoraj biegłam nie zmieniając tempa. O, tu już przeszlam do marszu - wczoraj biegłam. Tuż przed tunelem poprawiłam zyciówkę na 15 km - 1:10. Wybiegu z tunelu bałam się bardziej niż legendarnego podbiegu na Sanguszki. Ale dałam radę, nawet chyba ciut przyspieszyłam. Sanguszki - slynna golgota biegaczy - lekkie zwolnienie, ale w tempie. Już wtedy widziałam, że 1:40 jest w zasięgu. Tak jak w Wiązownie nie nie było - tak tutaj wystarczyło nie zwalniać.
Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać, zwłaszcza na kostce brukowej na Miodowej. Ale mimo to czas dalej wyglądał obiecująco. Kilometr przed metą już wiedziałam - 1:40 padnie.
I padło.
Już nigdy wiecej nie powiem, że Warszawa nie jest dla mnie. Ależ jest, przecież ją odczarowalam :)
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |