2010-01-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Stuknęła mi 70! (czytano: 498 razy)
Z dnia na dzień mróz stawał się coraz większy, a prognozy - choć zazwyczaj średnio trafione - nie napawały optymizmem.
Na piątek i sobotę zapowiadali największe mrozy.
Będąc jednak wiernym zasadzie pt."Nic biegacza nie odstrasza" - wybrałem się 18 grudnia do Kalisza na V Bieg Wigilijny Od Zmierzchu do Świtu.
Torba wypakowana była po brzegi.
Mając już „doświadczenie” w biegach ultra ( rok temu przebiegłem całe 30 km) i widząc jak zachowywali się naprawdę doświadczeni zawodnicy, zabrałem ze sobą – że wymienię w kolejności od dołu – następujące rzeczy:
- 5 par skarpetek,
- 2 pary spodni biegowych,
- 5 par majtek,
- 4 koszulki biegowe,
- 3 bluzy biegowe,
- 2 kurtki biegowe,
- 1 opaskę na głowę,
- 5 czapek ( też na głowę),
- zimowy krem do twarzy,
- plastry na sutki,
że o „cywilnych” ciuchach nie wspomnę.
Tak zaopatrzony przyjechałem do mroźnego Kalisza.
Kiedy dotarłem na miejsce, już niemal wszyscy byli gotowi.
Słońce złośliwie przyspieszyło zachodzenie, więc ledwo, ledwo się wyrobiłem.
Ustawiliśmy się do wspólnego zdjęcia i udaliśmy się na start.
Tu uczciliśmy minutą ciszy zmarłego H. Brauna i o godz. 15.42 ( czyli godzinie zachodu słońca w dniu 24 grudnia) wyruszyliśmy na trasę.
Sceneria wokół była piękna.
Świeży i jeszcze biały puch pokrywał cały park a zamarzający „wodospad” na Prośnie lśnił pięknie w światłach parkowych latarni.
Mój plan zakładał przebiegnięcie 60 km.
Najpierw, na pierwszy raz trzydziestka, a kolejne 30 , po 10.
Jedna pętla liczyła sobie równe 2 km.
Człapałem więc sobie wolno ( 6 min/km) i rozmawiając ze „współbiegaczami” pokonywałem kolejne kilometry.
Po kilku kółkach zostałem jednak sam. Pokonałem ich jeszcze kilka , gdy na jednej z rund spotkałem lekko zagubionych Dankę i Mariusza.
Następne kilometry pokonywaliśmy już razem.
Nowo poznani biegacze okazali się wspaniałymi kompanami i i większość zaliczonych tego dnia kilometrów pokonałem razem z nimi.
Mróz łapał coraz silniejszy, a pan z dyżurki informował nas o aktualnej temperaturze.
Zaczynaliśmy( podobno) przy – 12st.
Pierwszy etap planu zrealizowałem z żelazną konsekwencją :) w 100%.
Przebiegłem 15 pętli i mając zaliczone30 km udałem się na odpoczynek..Czułem już lekkie zmęczenie w nogach, a szczególnie w górnej części łydki i pod kolanem.
Kiedy po trasie przebiegło kilkudziesięciu zawodników, nawierzchnia zrobiła się twarda jak beton i miejscami śliska. Biegłem cały czas usztywniony i pomimo że pamiętałem o tym, aby się rozluźniać, znów po chwili wracałem bezwiednie do usztywnienia.
Podczas odpoczynku podjadałem sobie PRZEPYSZNE potrawy przygotowane przez zawodniczki i zawodników.
Czego tam nie było.
Ryba taka, ryba owaka, ryba po...,po....po prostu wyśmienita, kluski z makiem, groch z kapusta, kapusta z grochem, krokiety, sałatki i...wiele ,wiele innych smacznych dań, które skutecznie zniechęcały do wyjścia na trasę.
Oooj, ciężko było wyjść, ciężko.
W nogach 30 km, w bazie cieplutko i przyjemnie, a tu za drzwiami – 14 st. i.... niestety, to czego
obawialiśmy się najbardziej, czyli...wiatr.
Powtarzałem sobie jednak w myślach : - „ w końcu nikt tu nie przyjechał dla przyjemności” - i ruszałem na kolejne pętle.
Było naprawdę zimno.
Kiedy wciągnąłem mocno powietrze nosem, to....tak mi już zostało.
Oho! - pomyślałem – jeśli w nosie zamarza, to znaczy,że nie jest – 14 st. ,tylko -18-20 st.
Potwierdziły to zresztą późniejsze telefony znajomych.
Najgorsze były pierwsze 200 metrów po wyjściu. Zimno przenikało na wskroś, ale po przebiegnięciu jednej pętli, ciałko się rozgrzewało i wszystko wracało do normy..
Na trasie mieliśmy setki ( jeśli nie tysiące) kibiców.
To były ...kaczki.
Siedziały sobie w wodzie, z uśmiechniętymi dziobami i nic nie robiąc sobie z mrozu pluskały się wesoło.
Gdzieś tak po północy złośliwe kaczki zaczęły się z nas na każdym kółku bezczelnie wyśmiewać.
Za każdym razem , gdy przebiegaliśmy wałem, rozlegało się donośne KWA,KWA,KWA,KWA!
-”Poczekajcie, poczekajcie” - krzyczałem do nich. Jak wam kupry przymarzną ,to inaczej będziecie śpiewać.
Pokonałem kolejne 10 km i udałem się na godzinny odpoczynek.
Była godzina 22.00 a ja miałem zaliczone 40 km, a do planu brakowało jeszcze „tylko” 20 km.
Niestety z każdym kilometrem bolało mnie coraz bardziej pod kolanem a na prawej pięcie zaczął się pojawiać pęcherz.
Następna dyszkę machnąłem jednak bez większych przygód i tak do północy miałem na koncie 50 km.
Tempo utrzymywałem wciąż takie same i tak jak wspomniałem, większość tych kilometrów przebyłem we wspaniałym towarzystwie Danki, Mariusza oraz Jaremy. Dzięki Nim ,przebyty dystans nie dłużył się tak i biegło się po prostu lepiej.
Gdzieś tak około godz 1.30, wyruszyłem na ostatnie 5 pętli.
Zacząłem lekko utykać na lewą nogę a ból pod kolanem się wzmagał.
Wzmagał się też mróz i pomimo zapewnień pana ze stróżówki, że cały czas jest -14szt., to nie wierzyłem już w jego zapewnienia.
Zacząłem przeżywać pierwsze kryzysy.
Cały czas liczyłem pętle. Jeszcze cztery, jeszcze trzy.......
Bieg przestał być przyjemnością.......
Biegliśmy jednak dzielnie i jakoś dobrnąłem do 60 km.
No, teraz dość. Plan zrealizowany, nogi bolą jak diabli, mróz jak cholera, odcisk na pięcie pali jak jasny gwint......
KONIEC!!!!
Mariusz próbuje mnie namówić na następne wyjście, ale ..wychodzi sam.
Siedzę sobie więc suchutki, w ciepełku, rozmawiam ze znajomymi ( o wczasach w tropikalnych krajach), podjadam smakołyki.....
Co rusz ktoś przychodzi z trasy, ktoś na nią wyrusza.
U powracających ( nawet tych mistrzów) widać już pierwsze oznaki zmęczenia, zniechęcenia.....
W mojej głowie zaczęła nagle świtać nieśmiała myśl i jakiś diabełek począł sączyć mi do ucha:
„ A może tak dociągniesz do 70 km?! To tylko 5 pętli”
„ Nie , nie idź! - słyszę w drugim uchu. - Po co?! Dla kogo?! Załatwisz sobie nogę na amen i 2 miesiące z głowy.
I tak mnie się w tej głowie kołatało, kołatało i ok. 4.30, za namową Mariusza ruszam na trasę.
To był horror!
Samo zejście po schodach sprawiało mi wielki ból . Przez te ponad 2 godziny odpoczynku mięśnie i ścięgna zespawały się i bardzo trudno było je zmusić do ruchu.
Wyszliśmy na trasę i już wiedziałem ,że będzie ciężko.
Mówię do Mariusza:
„ Szkoda Twojego czasu na mnie, leć do przodu, bo ze mną nic wielkiego nie zwojujesz”
Zacząłem biec tak dziwacznym stylem,że nawet kaczki zaniemówiły ( a może wreszcie zamarzły?)
Ból lewej nogi spowodował,że chcąc ją odciążyć , kuśtykałem dziwacznie. Ogromny pęcherz na prawej pięcie powodował zupełnie to samo., więc chcąc uniknąć bólu wykręcałem nienaturalnie również prawą nogę.
Posuwałem się tym rozpaczliwym stylem przez pierwsze kółko. Kiedy je skończyłem i „dobiegłem” do mostku , z oddali kusiły mnie światła naszej bazy.
Popatrzyłem, westchnąłem i....”pobiegłem” na druga rundę.
Postanowiłem,że przebiegnę 3 kółka i KONIEC.
Z tą myślą przemieszczałem się dalej, i o ile pierwsze kółko pokonałem w 13 minut(!), to drugie było już dużo wolniejsze.
Zacząłem się nawet poruszać ślizgami, jak na nartach biegowych, byle tylko odciążyć nogi.
Zdublował mnie Mariusz.
Dowlokłem się do mostku i znów tęsknie spojrzałem w stronę cieplutkiej bazy, i znów... wyruszyłem na następne kółko.
Teraz zaczęło iść jakby lepiej.
Przyspieszyłem.
Pomimo rozpaczliwego stylu znów przebiegłem okrążenie w 13 min(?!)
Na trzecim kółku podejmuje dramatyczna decyzję.
Biegnę dalej.
Przecież jak teraz stanę ,to już więcej się nie ruszę.
Przecież 70 wygląda ładniej niż 66 ( jeśli chodzi o kilometry oczywiście)
Czwarte kółko było dość trudne, ale powoli, powoli dobrnąłem do końca.
Teraz już bez wielkich oporów podjąłem decyzję ,że biegnę na 5 pętlę.
Pomimo bólu, przebiegłem je z....przyjemnością.
Świadomość,że to ostanie 2 km w tym biegu, dodała mi sił i „przemknąłem” parkowymi alejkami jak strzała.
Tym razem definitywnie zakończyłem bieg. Przebrałem się, wykąpałem ( w zimnej wodzie) i z uśmiechem na ustach obserwowałem zmagania innych zawodników.
Szczególnie podziwiałem Mariusza, który mimo choroby i dolegliwości żołądkowych walczył niemal do ostatniej minuty i również pokonał 70 km.
O godzinie 7.54 ( czyli wtedy kiedy wschodzi słońce 25 grudnia) bieg się zakończył.
Aż 5 zawodników pokonało 100 km.
Mariusz i ja zajęliśmy 8 miejsce.
Do dzisiaj czuję jeszcze ból pod kolanem, ale nie żałuję ,że przeżyłem to co przeżyłem.
Za rok , jak zdrowie pozwoli znów się pojawię w Kaliszu i tym razem – kto wie – może pęknie 100?!
* na zdjęciu jestem ....po 50 :)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu mamusiajakubaijasia (2010-01-14,12:29): Radek!!!! Mówiłam Ci to już przez telefon, ale powtórzę JESTEŚ WIELKI !!! I jeszcze coś, co mam nadzieję spowoduje tylko uśmiech pobłażania na kochanej buzi Krysi. Ja Cię zdecydowanie uwielbiam :))) Kedar Letre (2010-01-14,12:43): 18 grudnia (2009). Truskawko , Ty umiesz czytać! Kedar Letre (2010-01-14,12:47): Gabrysiu! I mów tak do mnie! I przez telefon, i przez internet,i przez cały czas :)
Kedar Letre (2010-01-14,12:56): Przeterminowany to może i jest. I mam jeszcze kilka nie zapisanych. Już się bój , bo jak dalej będzie taka pogoda( czyt. walące się drzewa pod naporem lodu i sniegu) to będę sobie przypominał historie niemal prehistoryczne:) Rufi (2010-01-14,13:17): "Zacząłem biec tak dziwacznym stylem,że nawet kaczki zaniemówiły ( a może wreszcie zamarzły?)" :-))))))
Radzio, wielki szacun!!! mamusiajakubaijasia (2010-01-14,13:43): Będę!! Gosiulek (2010-01-14,14:22): :)na zdjęciu jesteś po pięćdziesiątce...chyba trzeba nie jedną spożyć żeby się zdecydować na taki wyczyn;)))biję pokłony:) Dana M (2010-01-14,16:38): Ja ten bieg będę zawsze pamiętać. Pogoda to jedno (pierwszy raz na takim mrozie) a towarzystwo i atmosfera tam panująca to..... Mam z tej imprezy tylko CIEPLUTKIE wspomnienia. Renia (2010-01-14,17:00): Radziu! Jesteś moim bohaterem! (że Ty o 4.30 wyszedłeś na tę ostatnią dziesiatkę... no, no) shadoke (2010-01-14,17:11): Boski:) Ja zawsze:) adamus (2010-01-14,19:32): Gratuluję 70-tki!! I już nie mogę doczekać się Rudawy, tam padnie nawet kilka "pięćdziesiątek":))) Tom (2010-01-15,23:23): Radek dla mnie jesteś bohaterem. :D Marysieńka (2010-03-08,14:56): Wiekie gratki i SZACUN:)))))
|