2009-12-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Anty-zdrowy rozsądek... (czytano: 291 razy)
Jakiś czas nic nie pisałem, a swoje "bywalstwo" na maratonach ograniczałem wyłącznie do wczytywania się w historie innych oraz do "dorzucania swoich trzech groszy" na forach i blogach... Nie pisałem, bo niby o czym...? Przez ponad tydzień wegetowałem jak roślinka, a że słońca i ciepła u mnie nie brakowało, przez ten czas, to nawet pędy i korzenie zdążyłem zapuścić, siedząc tak na d... :)))
To nie lenistwo... to wredna noga mnie przykuła do kanapy... :) Dopadło mnie nagle... 25 listopada byłem na lekkim wybieganku, bez szaleństw... Zaplanowałem sobie trasę 11 km, ale już po 6-tym coś mnie zaczęło kłuć w prawym dole podkolanowym... Pomyślałem, że zaraz przejdzie, zwolniłem nieco i przestało... Dwa kilometry później zaczęło mocniej, więc postanowiłem zawiesić swoją działalność... lekko się porozciągałem, mając nadzieję, że przejdzie... a że nic to jednak nie dało, wróciłem spieniony do domu. Pozostawały mi wówczas 4 dni do półmaratonu w Tarragonie, więc plan awaryjny... czwartek i piątek kompletny relaks, a w sobotę się zobaczy... No i w sobotę się zobaczyło... że z niedzielnego startu nici... Wrrr!!! Taka fajna imprezka, w mieście, które spodobało mi się już od pierwszej wizyty... :( Cóż! Zycie toczy się dalej...
W sumie mojej nodze dałem odpocząć aż 8 dni, lekko tylko ćwicząc, ale za to obficie smarując różnymi specyfikami... Nie wiem, czy kiedykolwiek komukolwiek lub czemukolwiek okazywałem tyle uczucia... :))) I co? G...! W czwartek wybrałem się "w samo południe" na obrzeża miasta... To miał być pojedynek na argumenty, test "chwila prawdy"... :))) Po rozgrzewce, a następnie 3 kilometrach prawda okazała się bolesna, jak to często bywa... Biegło mi się rewelacyjnie, a przerwałem nagle, gdy tylko zaobserwowałem lekkie znajome kłucie... Wolałem nie forsowac za bardzo, bo miałem nadzieję pobiec 6.12 w moich pierwszych zawodach na 5 km...
Wcześniej myślałem o rekordzie... choć nie startowałem na tym dystansie to jednak zawsze notuję międzyczasy, a najlepszy odnotowałem podczas mojego ostatniego i rekordowego startu na "dyszkę"... 21:13. Teraz jednak myslałem, aby móc pobiec... dla frajdy.
Piątek i sobota upłynęły zatem na tym, do czego przywykłem ostatnio... na odpoczynku :))) Cały czas kłębiły mi się myśli, jak tu odwrócić bieg sprawy i pobiec nazajutrz... Wszystko stało na dobrej drodze, bo w sobotę noga o sobie nie przypominała, jak to bywało wcześniej... Na wszelki wypadek spakowałem rzeczy i nastawiłem sobie budzik... wierzac, że przez noc wszystko się naprawi... :)))
Niedziela rano... Hm... Jest git! Noga nie boli... :) Nie ważne, czy to kwestia psychiki, leczniczego wpływu snu, czy może żelu, który zastosowałem w sobotę... Nie ważne... liczy się efekt, a ten wskazywał, że ubieramy sie i jedziemy... Zdrowy rozsądek tym razem schowałem w kieszeń, bo chciałem pobiec... :) Zdawałem sobie sprawe z konsekwencji jakie mogę ponieść, ale mimo to zadecydowałem, że jadę... :) Cóż... jedni się "chłodzą", jak np. Marysia (Pozdrawiam Marysiu!), a ja jestem z tych, co to w gorącej wodzie są kąpani... :)))
Na miejscu byłem na dwie godziny przed startem, więc przebrałem się i poszedłem do pobliskiego parku rozkoszować się słonecznym i cieplutkim porankiem... Siedziałem na ławeczce i ładowałem akumulatory w promykach słonecznych, obserując wariacje papug... :))) Po błogo spędzonej godzince, trzeba było rozruszać nieco gnaty, więc zacząłem nimi ruszać... :) Było dobrze, ale na wszelki wypadek, przed samym startem, zmroziłem sobie sprayem miejsce, które ostatnimi czasy nie dawało mi spokoju i liczyłem na bezkolizyjne dobiegnięcie od startu do mety...
Ani przez moment nie poczułem bólu, ni kłucia... :) Wystartowałem dość szybko (na pewno grubo poniżej 4/km), potem nieco zwolniłam i biegłem swobodnie, by nic złego sie nie przytrafiło... Ciężko mi było jednak kontrolować tempo, bo na trasie nie było oznaczen co kilometr, o czym biegacze wiedzieli już wcześniej... Biegłem więc na zasadzie... oby do przodu, a na mecie sie zobaczy... Biegnąc zastanawiałem się przez chwilę, czy moze uda mi się złamać 20 minut, choć nie liczyłem na to za bardzo... Ponad tydzień "biegowego celibatu", kontuzja, która tkwiła w moich myślach niczym bomba zegarowa... jest, ale nie wiadomo kiedy wybuchnie... :) Celem było dobiec całym, a nie potarganym bólem, do mety... Czas odstawiłem zatem na bok, zwłaszcza że nie wiedziałem ile już za mną i ile jeszcze przede mną... Trochę mnie to irytowało, bo lubię wiedziec na czym stoję... Cóż... w regulaminie było czarno na białym, więc nie było do czego się dopieprzyć... oznaczony start, meta i dystans 5 km do pokonania... i wszystko jasne... :))) Nagle, za jednym, jak się okazało ostatnim, zakrętem wyłoniła się dłuższa prosta, uwieńczona napisem "Arribada" (po katalońsku meta)... No to dyla! Szybko wcisnąłem 5-ty bieg i znów poczułem ten niezastąpiony "smak" finiszu... Eeeech...! to jest jak orgazm...!!! Jest super przez cały dystans, ale na końcu... eksplozja... :)))
Na mecie radocha jeszcze większa, bo 20:46 (4:09/km), a zatem życióweczka... :) Wiele myślałem, gdybałem, ale aż tak bardzo tego dnia w siebie nie wierzyłem... Teraz wiem, że byłem w stanie złamać tą "dwudziestkę", gdybym tylko mógł kontrolować sytuację co kilometr... Nieważne! Efekt zadowalający, a na przyszłość też muszę mieć jakiś cel, jakąś dodatkowa motywację... Teraz ją mam... :)
A noga... Hm... Na razie nie boli, a tylko leciutko czasami zakłuje... Dziś jednak ma wolne, więc trudno jest mi coś więcej powiedzieć... Tak czy inaczej po przylocie do Polski muszę udać się po jakąś poradę, bo tutaj już nie ma szans... nie doczekam się terminu...
P.S. Na fotkach... obserwowane przeze mnie przed rozgrzewką "wrzaskuny" (tak nazywam te słodkie, ale hałasliwe ptaśki)... :)))
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora kudlaty_71 (2009-12-07,14:21): ...hehe...widzę, że ptaszki też startowały...ten na zdjęciu frunął z numerkiem 547...a Ty???... kudlaty_71 (2009-12-07,14:22): ...aaaaaaaaaaa...i oczywiście gratuluję życiówki... szlaku13 (2009-12-07,14:24): A ja pofrunąłem z nr 276... :)
W Barcelonie "papagaje" również podlegają ewidencji... :) Gosiulek (2009-12-07,14:25): no to umowa zadziała w obie strony bo miałam wczoraj cały czas zaciśnięte pięści trzymając kciuki;)))gartuluję więc życióweczki;))) szlaku13 (2009-12-07,14:51): Jeszcze kilka takich biegów Gosiu (moich i Twoich), to juz przyjdzie nam spotkać się na dłużej by te buziole powymieniać... :))) Żona jak się dowie, to będę miał szlaban na biegi w Wielkopolsce... :))) szlaku13 (2009-12-07,14:55): Wiesiu... już chyba wiem dlaczego nie bardzo mnie ciągnie do biegania krótkich i średnich dystansów (tam gdzie wyłącznie szybkość się liczy)... Jaki jest sens wskakiwać do łóżka na minutę, czy dwie... :))) Ma być długa i dobra zabawa i na końcu akcent... :))) szlaku13 (2009-12-07,16:57): Ani nawet przez myśl mi nie przeszło Truskawko, żeby kogoś kłuć po oczach... :) Oddaję tylko to, co odbierały moje zmysły w danym miejscu i momencie... A o tym, o czym piszesz, przekonam się na własnej skórze już za tydzień, więc póki mogę, to się cieszę każdym ciepłym promykiem, muskającym moje ciało... :))) Marysieńka (2009-12-07,18:13): Co za "złośliwiec"??? Musi się chwalić, że może wygrzewać się na słoneczku jak "jaszczurka"...Życzę...dużo tych "orgazmów" i samych "życióweczek" :))) szlaku13 (2009-12-07,18:21): Dziękuję wszystkim... a Marysię zapewniam, że będę się starał, aby z formy nie wypaść... bardziej jednak będę koncentrował się na tym pierwszym, aniżeli na drugim... :)))
|